Z sezonu zostały nam tylko dalekie Australie (dobrze, że nie Nowe Zelandie, GP w Melbourne jest przynajmniej o ludzkiej porze), z żużla – wypatrywanie busów w miastach speedwayowych, a z zakładów - obstawianie lokalizacji przyszłorocznych Grand Prix, SEC-ów i innych DPŚ-ów. Jak żyć po sezonie, panie premierze?
Do historii
W ostatnią sobotę finałem SEC w Lublinie zakończyliśmy sezon imprez rangi mistrzowskiej w Europie. Było to zakończenie z przytupem, i to przytupem oczekiwanym. Przecież wszyscy chyba czekaliśmy na zwroty akcji jak przed rokiem, gdy w ostatniej rundzie mistrzostw Europy tabela wywróciła się do góry nogami, a ci szaleńcy, którzy postawili na Nickiego Pedersena, z pewnością się obłowili. W SEC 2017 aż tak spektakularnych ruchów w klasyfikacji generalnej nie odnotowano, a największym skokiem był skok Artioma Łaguty po srebro (ułatwiony przez spalenie się Václava Milíka w barażu). Wszystkie oczy zwróciły się jednak na kogoś innego - kogoś, kto samodzielnie pisze nową kartę w historii wschodnioeuropejskiego żużla.
Andrzej Lebiediew, skromny rosyjskojęzyczny chłopak z najbardziej rosyjskiego miasta na Łotwie. Obdarzony sympatyczną fizjonomią i niesamowitym temperamentem na torze wychowanek Lokomotivu Daugavpils przyniósł Łotwie pierwsze złoto w imprezie o takiej klasie. I chyba nawet tego nie zauważył, skoncentrowany na tym, żeby podziękować mamie, narzeczonej, córeczce, kibicom… Ten sezon jest sezonem Lebiediewa, chociaż najważniejszy mecz polskiej ligi Łotyszowi nie wyszedł, a rodzimy klub popadł w tarapaty w związku z roszadami politycznymi w Daugavpils. Ten sezon jest sezonem Łotwy, która pokazuje, że zamierza się w światowym speedwayu liczyć. Jeśli tylko łotewska banda z Lebiediewem na czele nie straci zapału, będzie z tych chłopaków pociecha. W końcu zapał to podstawa, a oni zapału mają za pół żużlowego świata razem wziętego.
Zapał samego Lebiediewa był doskonale widoczny w Lublinie. „Anżyk” zaczął kiepsko, od jedynki w mocno obsadzonym biegu – wraz z nim pod taśmą stanęli dwaj inni kandydaci do tytułu, Milik i Łaguta, a także aktualny mistrz Rosji indywidualnie, w parze i w drużynie – Andriej Kudriaszow. Tylko Kudriaszowa udało się Lebiediewowi pokonać. Lecz już w kolejnych wyścigach byliśmy świadkami śmiałych szarż Łotysza, walki do ostatnich metrów i starań by pokazać, że nie tylko obroni pozycję lidera, ale też w pełni na złoto zasługuje. Po zawodach nikt chyba nie ma wątpliwości, że dzika karta dla Lebiediewa była najlepszym, co One Sport mógł nam w tym sezonie dać. Czy teraz na Łotysza postawi także BSI?
Łagucie i Milíkowi też należą się gratulacje za przepiękną walkę o srebro. Szkoda, że zakończyło ją wykluczenie Czecha z barażu (niestety, sprawiedliwe), bo gdyby znów ostatni bieg decydował o medalach... Milík nie może jednak narzekać, bo chyba brązowy medal mistrzostw Europy brałby przed sezonem w ciemno. A Artiom Łaguta będzie mieć ból głowy, czy bić się za roku w SEC-u o najwyższe cele, czy odpuścić Europę i skupić wszystkie siły na cyklu Grand Prix. Na razie zaś skupi się pewnie na swojej rodzinie, w końcu od tego jest przerwa międzysezonowa, prawda?
Na przeciwnym biegunie znaleźli się dwaj inni zawodnicy mistrzostw Europy. Kacper Gomólski, dla którego ten sezon pełen był górek i dołków, zakończył lubelski turniej z "olimpiadą", w tym trzema defektami. Złośliwi już wypomnieli Gingerowi propozycję korupcyjną z barażu i przypomnieli, że to nie te zawody. A może Kacper akurat testował rakiety na przyszły sezon, bo ma ambicje zawojować jakieś trofeum za rok? Przydałby się w końcu Polak na najwyższym stopniu podium SEC. Organizatorzy - Polacy, w światowym żużlu rządzą Polacy, a w mistrzostwach Europy od 2013 roku Biało-Czerwoni zdobyli cały jeden medal…
Drugim „wielkim przegranym” w Lublinie mógł się czuć Andreas Jonsson. Szwed przed zawodami zajmował trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej, ex aequo z Łagutą, i na pewno liczył na dobry występ na koniec nieudanego sezonu (co on w ogóle w tym roku zawojował prócz srebra DPŚ?). Chciał medal, skończył na ostatniej premiowanej awansem do przyszłorocznego cyklu lokacie, wyprzedzony przez Krzysztofa Kasprzaka. Jonssonowi brakuje w ostatnich latach błysku i sukcesu, którym mógłby sobie przywrócić wiarę we własne umiejętności. Nie drużynowego, lecz indywidualnego. Tylko skąd taki wziąć?
Busy, busy wszędzie
Nie ma SEC-a. Nie ma ligi, a za jej substytut muszą nam wystarczyć strzępki afery korupcyjnej, której oddźwięk medialny jakoś szybko rozszedł się po kościach (choć po kolejnym zatrzymaniu pewnie rychło wróci). Grand Prix też już chwilowo nie ma, a jak będzie, to na żywo tylko dla wybranych, a przez ekran telewizora dla rannych ptaszków. Cóż więc robi kibic, żeby zapewnić sobie dopływ adrenaliny? Żyje ploteczkami.
Podstawowym źródłem ploteczek jest zbliżający się okres transferowy. W tym roku okraszony dodatkową kategorią zawodników. Nie pasjonuje nas już tylko „w jakim klubie wystartuje X”, ale także „czy wystartuje Y”? Nicki Pedersen szlifuje formę na licznych siłowniach w Danii i okolicach, lecz nadal nie wie, co o jego zdrowiu powiedzą lekarze. Greg Hancock promuje imprezy juniorskie, ale o powrocie na tor na razie głośno nie mówi. Liczni kibice drżą też o sportową przyszłość Fredrika Lindgrena, który w przeciwieństwie do wspomnianych wcześniej zawodników największe sukcesy ma jeszcze, zdawałoby się, przed sobą. To ten ciemniejszy i smutniejszy odcień transferowej karuzeli. Z jednej strony do głosu w speedwayu dochodzą zawodnicy coraz młodsi, a dla starych wyg nie ma miejsca, na pewno zaś nie można dopuścić, by stare wygi blokowały miejsce młodzieży. Z drugiej strony - wyobrażacie sobie świat żużla bez żywych legend? Bo ja nie. I chociaż w ubiegłym roku taki Pedersen w Grand Prix nie zachwycał, to w tym sezonie cykl bez niego jest jak niedoprawiony obiad. Niby smakuje - ale to nie ten smak.
Zostawmy te smutne tematy. Taka pora, że żyjemy plotkami, żyjemy historiami o tym, gdzie jakiego busa widziano, a potem czytamy artykuły, że Duńczycy nie zostaną w Lesznie, bo nie było ich na spotkaniu ze sponsorami, a Doyle będzie w Toruniu, bo… właściwie nie wiadomo dlaczego, ale będzie i już. Cóż, Przemysława Pawlickiego widziano w poniedziałek w Lesznie…
Widziano go faktycznie, ale z transferami nie ma to nic wspólnego (widzę już zawiedzione miny leszczyńskich kibiców). Bracia Pawliccy wcielili się w rolę wykładowców i opowiadali o fizyce w sporcie żużlowym. Młodszy z duetu w dojrzałym żużlowo wieku pojął swój szkolny błąd, kiedy to ponoć z fizyką nie bardzo się przyjaźnił. Mnie na wykładzie nie było, ale liczę, że materiały z zajęć pojawią się w sieci, a kiedy się pojawią - nie omieszkam wam opowiedzieć, co jeszcze zdarzyło się na zajęciach, które prowadzili tak niezwykli nauczyciele. Może rozważyć włączenie nauki z żużlowcami do programu szkolnego? Pawliccy pokazaliby uroki fizyki, Tai Woffinden wyjaśnił, do czego w życiu przydaje się angielski, Rune Holta opowiedział o meandrach matematyki, a Grigorij Łaguta został polonistą… bo przecież nie chemikiem! Coś trzeba robić między sezonami.
Żużlowa geografia
A skoro już o szkole mowa… Geograficzne tajniki żużla to osobny rozdział międzysezonowej gorączki. W ubiegłym roku praktycznie tuż po zakończeniu cyklu Grand Prix znane były nie tylko nazwiska posiadaczy dzikich kart, ale także lokalizacje turniejów w kolejnym sezonie. Zanosi się na to, że w tym roku będzie podobnie. Wiemy już, że na pewno spotkamy żużlowców w Warszawie, Pradze i Cardiff, znamy nawet daty tych turniejów. Niemal na pewno za to nie zobaczymy ich w Daugavpils, chyba że władze miasta znowu o sto osiemdziesiąt stopni zmienią podejście do żużla. Obecna wersja mera pt.: „Lokomotiv to pralnia brudnych pieniędzy z kontami na Andorze” (konta należą do Lindgrena i Kylmaekorpiego, ale do tego mer jeszcze nie doszedł) nie napawa optymizmem.
Praktycznie przesądzone jest pozostanie w kalendarzu Torunia i Gorzowa, a także Krško, co może dziwić. Słoweński turniej od paru lat nie cieszy się porywającą frekwencją, w tym sezonie był ponadto nudny jak flaki z olejem. BSI nie ukrywa jednak swojej idee fixe: promować żużel w jak największej liczbie krajów.
Foto: www.megalada.com
Dwa lata temu wrócił temat Grand Prix Rosji w Togliatti. Przed rokiem wielokrotnie powtarzano, że w kalendarzu 2017 pojawi się turniej w Rosji, skoro do walki o IMŚ wrócił Emil Sajfutdinow. Grand Prix wprawdzie nie było, ale był Challenge, który, jeśli wierzyć pewnym źródło, zachwycił Phila Morrisa. Stadion Stroitiel byłby rosyjską Motoareną, gdyby nie to, że powstał wcześniej. Zawiadująca żużlem w mekce AwtoWAZ-a rodzina Stiepanowów - obecnie Aleksiej Anatoljewicz, syn zmarłego tragicznie Anatolija Stiepanowa - wraca chyba na dobre tory. Rosyjski żużel, o czym na PoKredzie.pl będziecie mogli poczytać wkrótce, jest obecnie w kryzysie, ale Togliatti radzi sobie z tym kryzysem najlepiej ze wszystkich ośrodków. Miasto obecnego Drużynowego Mistrza Rosji będzie w tym roku po raz kolejny wymieniane jako kandydat do organizacji turnieju Grand Prix, wszak SEC tam się udał, a Challenge – przez wielu uważany za „przetarcie” danego ośrodka przed przyznaniem organizacji zawodów cyklu – mimo braku transmisji telewizyjnej cieszył się sporym zainteresowaniem światowej publiczności. Szanse są fifty-fifty: albo Grand Prix w Togliatti będzie, albo nie. Z pewnością jednak byłby to dla światowego żużla krok naprzód i to krok w lepszą stronę niż organizacja turnieju we Francji, gdzie są pieniądze, lecz wciąż brakuje gwarancji odpowiedniego zainteresowania ze strony kibiców. Acz jak tylko podrosną Berge i Bellego, przyjdzie jeszcze paru młodych francuskich wilczków, i o tym kierunku rozwoju BSI powinno poważnie pomyśleć.
Jeszcze żużel nie umarł, póki wiara w kibicach żyje.
Jestem za to niemal pewna, że przyszłoroczny baraż i finał DPŚ otrzyma jedno z duńskich miast. Dlaczego? Spójrzcie na to, kto jest w drużynówce rozstawiony. Brakuje Danii. Czy BSI może sobie pozwolić na to, by niedawni trzykrotni mistrzowie świata w drużynie jechali w KWALIFIKACJACH?
Z tym pytaniem was zostawię, odpowiedź wszak jest oczywista.
Joanna Krystyna Radosz