Kwiecie zakwitło, temperatury się podniosły, śnieg raczył stopnieć (chyba że akurat jesteś w Moskwie, to wtedy nie), a żużlowe motocykle zawarczały z całej siły. Wszystko niby jest na swoim miejscu, ale gdy zajrzeć głębiej – dziwny ten speedway w tym roku. Pierwsze dwie kolejki PGE Ekstraligi odjechały w całości, bez większych opóźnień, czymże są dwa dni obsuwy w Tarnowie. Kiedyśmy ostatnio coś takiego widzieli?
Odchodzą złudzenia
Mój sezon zaczął się od żużla, którego nie widziałam, bo stałam ze stoiskiem pełnym książek. Pamiętam głównie, że było zimno, a wynik poznawałam po dźwiękach dochodzących z trybun – jak na pamiętnym finale Ekstraligi 2008 w Toruniu, w piątym rzędzie stojącym na koronie starego stadionu. Szybko jednak okazało się, że poza wydarzeniami typu Super Mecz większość spotkań w Polsce odjeżdża w całkiem sprzyjających warunkach pogodowych. Wiosna w pełni. Nic, tylko się cieszyć. No chyba że się jest kibicem któregoś z klubów chwilowo – i nieoczekiwanie – okupujących dół tabeli.
Z tą tabelą w ogóle rzecz dziwna. Czmychnął człowiek na tydzień w rejony pozbawione żużla, żył na relacjach smsowych od przyjaciół, wraca do kraju, a tu cały speedway stoi na głowie. Wrocław, co to miał walczyć o złoto i w końcu to złoto wywalczyć (wciąż liczymy dni od 2006), z jednym punktem wisi na końcu listy ekstraligowej wespół z Grudziądzem. Tym Grudziądzem, który ma ustatkowanego Antonio Lindbaecka (wyobrażacie sobie, że Szwed wchodzi w tym roku w wiek Chrystusowy? Dla mnie zawsze będzie chłopakiem, który dopiero co wyszedł z juniorki), Artioma Łagutę na silnikach z F1 (w meczu z Falubazem wszelako pomogłoby co najwyżej F-16), uczestnika Grand Prix Przemka Pawlickiego… Grudziądz nigdy nie był kandydatem do medalu, już tym bardziej złotego, ale miał dostać pewne miejsce w środku tabeli. A tu proszę, niektórzy już wieszczą mu spadek. Co jest oczywiście dość głupie, biorąc pod uwagę, że sezon zaczął się chwilę temu, nie wszyscy jeszcze doszli do ładu z motocyklami (tak, panie Łaguta, na pana patrzymy), nie wszyscy złapali formę i tak dalej, i tak dalej. Wciąż na papierze skład na „doły” ma Unia Tarnów, która jednakowoż swój pierwszy mecz raczyła wygrać. Ale znowuż jeśli w Tarnowie przebudzą się Duńczycy niebędący Pedersenem i polska część składu, to „Jaskółki” wcale nie są skazane na pożarcie… Cóż, wygląda na to, że walka o utrzymanie się w elicie będzie równie pasjonująca jak walka o najwyższe cele.
Minęły dwie kolejki Ekstraligi, odbyły się, powtarzam – może nie wszyscy uwierzyli – w całości. I żaden zespół nie ma na koncie dwóch zwycięstw. Niech statystycy sprawdzą, jak to w latach ubiegłych bywało, mnie jakoś trudno uwierzyć, że coś podobnego zdarzyło się ostatnio.
Niepokonanych nie ma też w pierwszej lidze. Jak Wrocław z Lesznem, jak Grudziądz z Częstochową, tak i Lublin z Łodzią podzieliły się punktami. Beniaminek ligi śmiało sobie poczyna, a skład ma taki, że niby nie wzbudza zachwytów, niby brak tu super-hiper-topowych w ostatnich sezonach zawodników (minęło trochę czasu, odkąd na taki epitet w pełni zasługiwał Andreas Jonsson), lecz ten zestaw jeździ nader skutecznie. Fakt faktem, Lublin miał z górki – pierwsze dwa mecze jechał u siebie, a tor Motoru to twierdza jak swego czasu Tarnów czy Daugavpils. W najbliższy weekend Koziołki jadą nad morze i wtedy się przekonamy, jak dużą niespodziankę zamierzają sprawić w tym sezonie.
Bezdomne orły z Łodzi też jak zwykle walczą o szczyty. W ich przypadku trzeba trzymać kciuki, żeby udało się zdążyć ze stadionem na rundę rewanżową. Jak to się uda, Orzeł ma prostą drogę do play-offów. Hans Andersen, Maksim Bogdanow, Norbert Kościuch czy dwa Miśkowiaki nie dadzą zginąć łódzkiemu klubowi.
Dobre wrażenie u progu sezonu robi też Lokomotiv Daugavpils. Jak donoszą zaprzyjaźnieni kibice, którzy na początku kwietnia wybrali się na mecz Startu z Łotyszami, wynik nijak nie odzwierciedlał walki na torze. A po drugiej kolejce jestem pewna, że zaprzyjaźnieni kibice dobrze opisali rzeczywistość – skazany na pożarcie przez rybnickie rekiny, murowanego faworyta do awansu, Lokomotiv nie tylko bronił się do dziesiątego biegu (sześć punktów straty), ale też po równaniu toru przeszedł do kontrataku i dość nieoczekiwanie urwał punkty Rybnikowi już w drugim meczu. Wielka w tym zasługa Olega Michaiłowa, kolejnego uzdolnionego łotewskiego juniora. Czy mamy przed sobą talenciaka na miarę Bogdanowa czy Lebiediewa? Czas pokaże. Ja wiem jedno – z Łotwą trzeba się liczyć, czy to w zmaganiach indywidualnych, czy w żużlach narodów.
Z zespołów, które naprawdę mogłyby się spisywać lepiej, zostaje nam Wanda Kraków. Skład całkiem ładny, dużo zdolnych chłopaków z papierami na jazdę w pierwszej lidze, a dorobek punktowy – zero. I Gdańsk, i Łódź dosłownie rozjechały team z byłej stolicy. Wanda do poprawki, i to natychmiast! Żużel w Krakowie wspominam bardzo dobrze i stanowczo nie chciałabym, żeby z pierwszoligowego stał się drugoligowym.
Te same problemy ma posiadaczka najszerszej kadry w polskich ligach – Polonia Bydgoszcz. Z tym że ona nie ma już dokąd spaść, chyba że do Allsvenskan. Jeśli też byliście tymi optymistami, którzy bardzo chcieli wierzyć, że degradacja Polonii to problem przejściowy, to już wiecie, że jednak nie. Nawet bardzo szeroka ława seniorów nie pomoże klubowi, którego kłopoty sięgają znacznie głębiej niż kiepskiej jazdy. Ikoniczne postacie w zarządzie Polonii to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć zarządzać klubem – i od strony finansowej, i od strony sportowej. Tego w Bydgoszczy brakuje i serce pęka, gdy się pomyśli, że jeszcze tak całkiem niedawno oczy cieszyliśmy Derbami Pomorza. Teraz żeby mieć Derby Pomorza, wypadałoby chyba spuścić Toruń do drugiej ligi, a tego Toruniowi żaden ogarnięty fan żużla nie życzy. Źle jest patrzeć, jak upadają legendy, oj źle.
Jakże szybko się to zmienia. Na zdj. Wadim Tarasenko podczas meczu obu Polonii w I lidze. Teraz tej bydgoskiej nie ma już w Nice PLŻ, a i Tarasenko pożegnał się z tą drugą Polonią (czego spora grupa jej kibiców szczerze żałuje). Wadim zakotwiczył w mieście, gdzie pewnie łatwiej jest mu się porozumiewać, choć jak na razie nie za bardzo może dogadać się z własnym sprzętem. Zwycięski mecz z ROW-em Rybnik zakończył z zawstydzającym dorobkiem (1,1,0,-). A bez jego biegowych zwycięstw Lokomotywie musi braknąć pary...
Oczywiście istnieje możliwość, że w Bydgoszczy pierwsze śliwki robaczywki, wszak mecz z Rzeszowem Gryfy dopiero odjadą, a jedna porażka z dominującym chwilowo w drugiej lidze Kolejarzem Opole, w dodatku w Opolu, o niczym nie świadczy. No ale wiecie, nawet optymizm ma jakieś granice, prawda?
Powrót do żywych
Już przestaję smęcić. Wiosna jest. Wielkanoc była. Zmartwychwstanie było. I na żużlowych torach też poczęły zmartwychwstawać legendy.
Kiedy patrzę na średnie biegopunktowe w Ekstralidze, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pomyliłam rok. Albo ligi. Fredrik Lindgren? Ten Fredrik Lindgren, który, jak głosi plotka, omal nie był zmuszony skończyć kariery po ubiegłorocznej kontuzji. Ten Fredrik Lindgren, który tak dobrze zaczął w Grand Prix ubiegły sezon i nagle stracił impet? Może nie jest to zmartwychwstanie na miarę naszych czasów, ale kto przed kwietniem spodziewałby się, że jasnowłosy Szwed, niegdyś obwołany następcą Rickardssona (a wraz z nim Lindbaeck, Jonsson, nawet Davidsson w pewnym momencie…), po dwóch kolejkach Ekstraligi będzie niemal bezbłędny?
Złośliwi powiedzą – patrz, z kim jechała Częstochowa. Grudziądz, Tarnów. A ja powiem – w Ekstralidze słabych zespołów nie ma.
Jedynym pogromcą Lindgrena w ostatnim meczu (i w ogóle w tym sezonie) był inny zawodnik, którego już po trzykroć spisano na straty. Nicki Pedersen zimą przeprowadził się do Danii, buduje tam dom, zmienił partnerkę… Wizualnie to zdecydowanie nie jest ten Pedersen sprzed dekady, ówczesny mistrz świata i dominator żużlowych torów. Nowy Nicki dużą wagę przywiązuje do wyglądu, zafundował sobie okulary i modną fryzurę, a po jego kontach w mediach społecznościowych widać, że skupia się nie tylko na żużlu. Imprezy, biznes, rodzina… Trudno się przyzwyczaić do takiego wydania Dzika. Ale najważniejsze, że po dwóch sezonach posuchy nagle to jest diabelnie skuteczny Dzik. Bardziej szanuje kości – swoje i rywali – na pewno ma z tyłu głowy przestrogi lekarzy. Może lepiej dla jego bezpieczeństwa byłoby jednak skończyć z żużlem, ale to nie jest facet, który mógłby odejść po kompletnie nieudanym sezonie. Czy to będzie rozbłysk gwiazdy Nickiego Pedersena? Sezon jak kiedyś, po którym można zejść ze sceny w blasku reflektorów? Za wcześnie, by wyrokować, ale jedno wiem na pewno – Nickiego skreślać nie wolno. Ani w lidze, ani w Grand Prix. A wszyscy, którzy to zrobili, niech sobie teraz plują w brodę.
Tymczasem w drugiej lidze zmartwychwstaje na swoich zasadach Greg Hancock. Chyba nikt nie wierzy, że w Stali Rzeszów Amerykanin faktycznie szuka nowych wyzwań. Co to za wyzwania, kiedy wszyscy oczekują od ciebie średniej 3,000? Przy czym już wiadomo, że takiej średniej nie będzie – Hancockowi punkt urwał Nicolai Klindt (pamiętam, że kiedyś zapowiadał, że zostanie mistrzem świata – prawie mu wyszło). A kto ma 3,000 w drugiej lidze? Ano Szymon Szlauderbach. Cytując pewien program żużlowy, „to nazwisko jest na ustach wszystkich, nawet jeśli mało kto umie je wymówić”.
Może w szaleństwie Grega jest metoda. Może jeśli będzie oszczędzać sprzęt i kości w lidze, jego gwiazda znów rozbłyśnie w Grand Prix i w sezonie 2018 Amerykanin sięgnie po piąty mistrzowski tytuł.
A może wcale nie.
Śmierci nie ma. Jest tylko zapomnienie
I o tym wszystkim był ten felieton. Miał być jeszcze o wielu innych radosnych rzeczach. A potem w poniedziałek rano przeczytałam, że nie żyje Ivan Mauger. Jakiś kawałek żużla właśnie się skończył.
Nigdy nie widziałam, jak jeździ. Nie żyję tak długo, bym miała okazję na własne oczy widzieć Nowozelandczyka czy choćby w czasie rzeczywistym słyszeć o jego kolejnych triumfach. Ale nie trzeba było go znać, żeby doceniać, żeby czuć, jak wielką częścią historii światowego speedwaya jest ten człowiek. Kiedy się myśli o rekordzistach pod względem liczby tytułów Indywidualnego Mistrza Świata, w głowie sama układa się kolejność: Mauger i Rickardsson. Nigdy nie Rickardsson i Mauger, choć Szwed to przecież nasze czasy, chociaż widziałam na żywo ostatni sezon jego startów, a wcześniej oklaskiwałam jego ostatni tytuł mistrzowski. Ale Rickardsson „tylko” wyrównał. Mauger był pierwszy i dla żużla na zawsze pierwszym pozostanie.
Gdy gruchnęła wieść o jego śmierci, pisało o tym wielu moich znajomych, także tych nieżużlowych. Tych, których bym nijak nie podejrzewała o to, że wiedzą, kim był Ivan Mauger i czym się wsławił. A oni wiedzieli i też czuli żal po śmierci Nowozelandczyka.
Nieczęsto największe agencje informacyjne znajdują miejsce na wieści ze świata żużla. To zdjęcie Ivana Maugera w pięknym plastronie (czy kiedykolwiek jeszcze taki zobaczymy?) pojawiło się w serwisie Polskiego Radia.
Niebiańskie tory potrzebowały matadora. Całkiem niezła drużyna się tam zebrała.
Dzięki, Ivan. Dzięki za wszystko. My nie zapomnimy.
Joanna Krystyna Radosz