Jestem poważnie zaniepokojona. Za dobrze w tym sezonie ten żużel idzie. Kiedy ostatni raz coś odwołali? A kiedy ostatni raz odwołali mecz Ekstraligi? Mam obawy, że wkrótce okaże się, iż to taka cisza przed burzą – tą pisaną małą literą.
Sokrates miał rację
Nie pamiętam sezonu, z ręką na sercu, kiedy speedway szedłby tak gładko. Żadnych burz, deszczów niespokojnych targających tor w Tarnowie (ponieważ jeżeli pada, to zazwyczaj pada właśnie tam), jak już, to problemem są raczej susze (pozdrawiamy Gniezno, w którym nową świecką tradycją jest polewanie toru co drugi wyścig)… Nawet awantury o spreparowaną nawierzchnię nie wypadają tak spektakularnie jak w latach minionych, są niejako w zastępstwie afer prawdziwych. Bądźmy czujni – liczba chryj w sezonie musi się zgadzać, więc skoro teraz ich nie ma, to nadejdą później. Znowu będzie finał ligi w błotocrossie jak w owym pamiętnym roku 2009, tylko z innymi raczej składem klubowym. Cokolwiek by do finału nie awansowało, raczej nie będzie to Falubaz i Toruń, a już z pewnością nie naraz. Aż takich chryj to nawet ja się nie spodziewam.
A jeśli całkiem poważnie: wygląda na to, że lipcowa przerwa ligowa pierwszy raz od chwili wprowadzenia faktycznie będzie przerwą. Co robić? Jak żyć bez żużla? Odpowiedzi proszę umieszczać w komentarzach, najbardziej kreatywne nagrodzę gościnnym występem w fikcji żużlowej.
Na razie natomiast mamy przerwę od Grand Prix – dość wyjątkową, ponieważ po zaledwie dwóch turniejach. O ile po Warszawie wiedziałam, że nic nie wiem, o tyle po Pradze nie wiem jeszcze bardziej. Na pewno na otwarcie sezonu (jest koniec maja/początek czerwca, a my sezon otwieramy?!) najbardziej stabilną formę prezentują Tai Woffinden, Fredrik Lindgren oraz Craig Cook, przy czym w przypadku tego ostatniego można rzec, że jest "wujowo, ale stabilnie". Na pewno zjednoczone imperium słowiańskie vel wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną (lub biało-czerwoną z domieszką niebieskiego) wykazuje ambicje medalowe. Na pewno też mistrz świata z roku ubiegłego nie tak sobie wyobrażał początki swego mistrzowskiego panowania. Wszystko. Pewniki się skończyły. Dalej jest jedna wielka czarna dziura, którą będziemy zalepiać dopiero od końca czerwca, ponieważ ktoś uznał, że Żużle Narodów w czerwcu to taka dobra idea.
Wróćmy jeszcze do Pragi, to takie sympatyczne miasto. Praską rundę Grand Prix pamiętam z 2008 roku, a symbolem jej było piwo, gwizdanie na polewaczkę oraz dużo dobrej zabawy. Natomiast na torze było po prostu nudno. Mijanek zero. Zero mijanek to praski lejtmotyw, jak mogliśmy zauważyć chociażby w sobotę. Nie zgodzę się jednak z tymi, co to wieszczą koniec wielkiego ściganda na Markécie (drobna dwuznaczność, biorąc pod uwagę, że ta nazwa to imię żeńskie, czeska forma naszej poczciwej Małgorzaty). Praga, mimo pewnych niedociągnięć oraz wypływających co jakiś czas kwestii finansowych, tak trwale wpisała się w obraz Grand Prix, że rezygnować z niej byłoby podłością. Zresztą jak dla mnie zawody były ciekawsze niż runda w Warszawie, cierpiąca na główną wadę większości torów czasowych. Mało tego, Praga przyniosła radykalną odmianę w statystykach – najstarsi górale nie pamiętają, kiedy ostatnio w jakichkolwiek zawodach trzecie pole tak dobrze niosło od pierwszej serii. A wam przeszkadza, że mijanek nie było?!
Dziś bogiem, jutro narodu wrogiem
A propos radykalnych odmian: przy okazji Pragi po raz kolejny potwierdziło się, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (kamery). Po starciu w rundzie zasadniczej, ostrym ale fair, Maciej Janowski i Emil Sajfutdinow podali sobie ręce, a brać kibicowska się zachwycała, że oto dwóch zawodników, którzy zawsze zachowują się jak dżentelmeni. Rosjanin jednak szybko został przeniesiony z grona dżentelmenów do grona "zawsze jeździ bez głowy, bandyta, wariat", gdy w półfinale z tymże samym Janowskim miał, jak to się mówi, akcję. Nie powiem, że faul, bo z której by strony nie spojrzeć, to faulu tam nie było. Nie podejmuję się też stwierdzenia, kto tam właściwie zawinił w większym stopniu, ponieważ każdy kąt kamery pokazywał sytuację w innym świetle. Koronny argument tych od bezsprzecznej winy Sajfutdinowa brzmiał "spojrzał, gdzie jest Janowski, i poszerzył tor jazdy, znaczy się – zrobił to celowo". No dobrze. A Janowski nie musiał się w ogóle oglądać, ponieważ Sajfutdinowa widział cały czas, i mimo to lekko ściął. Jeden zmienił tor jazdy, drugi zmienił tor jazdy, a ty, sędzio, bądź mądry, i decyduj, kogo wykluczać. Jak Krister Gardell decydował, czy rzucał monetą, czy wykorzystał telefon do przyjaciela – tego się nie dowiemy. Ale bez ujęcia, które dokładnie pokazywałoby, kto zainicjował kontakt (takie ujęcie zaś może w ogóle nie istnieć), to jest sytuacja 50/50. Myślę, że gdyby zamiast Sajfutdinowa był tam ktoś, kto oprócz obywatelstwa polskiego innych nie posiada, stopień niejednoznaczności zdarzenia byłby czytelniejszy dla przeciętnego kibica znad Wisły. I to nie zarzut – wiadomo, że swojego zawsze się widzi w lepszym świetle, psychologia jest w temacie bezsilna. Bawi mnie natomiast radykalna zmiana opinii o Sajfutdinowie – w każdym razie bawi, póki jest cenzuralna, jeśli wiecie, co mam na myśli.
Dzień później na pstrym koniu łaski kibica przejechali się Nicki Pedersen do spółki z Januszem Kołodziejem. Duńczyk jeszcze niedawno był Bykiem, Polak – Jaskółką, toteż kibice obu Unii mogli mieć nieco dysonansu poznawczego i problem z ustaleniem, kogo uznać za winnego nieładnej awantury po biegu piętnastym. Samozwańcza Rada Etyki Social Speedwaya przychodzi z pomocą: obaj panowie przeholowali. Może od upału, ciepło negatywnie wpływa na percepcję. Może obaj tak strasznie chcieli wygrać, bo to ambitne chłopaki są (nieambitni w Ekstralidze nie jeżdżą, co najwyżej prezentują kevlary jak modele na wybiegu). A może po prostu skumulowało się za dużo negatywnych emocji i gdzieś musiały znaleźć swoje ujście. Kołodziej mógł nie prowokować, Pedersen mógł nie dać się sprowokować. Najważniejsze, żeby panowie to między sobą wyjaśnili i nie żywili do siebie urazy. Ci zaś, którzy teraz nazywają Pedersena bandytą, tak jak jakiś czas temu nazywali bandytą Zmarzlika, niech zweryfikują definicję bandytyzmu. Emocje żużlowców pod silnym wpływem adrenaliny rozumiem – oceniających sytuację na chłodno kibiców albo, o zgrozo, dziennikarzy, już nie.
Synu, nie bluzgaj
Nie wszyscy dają ujście emocjom, machając kończynami górnymi. Niektórzy, jak Artur Mroczka, machają kończynami celem przeproszenia rywala – przynajmniej tak głosi wersja oficjalna zajścia Mroczka/Sajfutdinow z meczu dwóch Unii. Z boku sytuacja wyglądała raczej na przeprosiny w stylu: „Ty, gdzie jedziesz, czego mi odjeżdżać, ja cię przeprosić chciałem, niegodziwcze! Co za niewdzięcznik, psiajucha!”. Ale może się nie znam. Zachowanie Mroczki z pewnością można puszczać jako materiał poglądowy na szkoleniach „jak nie przepraszać ludzi”. W ogóle zastanawiające jest, że w tym meczu mieliśmy do czynienia z aż dwiema gorącymi sytuacjami. Jak donoszą dobrze poinformowani ludzie, którzy akurat byli na Smoczyku, całe spotkanei przebiegało raczej w atmosferze przyjaźni i powszechnej radości. Widać i na takich meczach komuś czas puszczą nerwy. Przynajmniej nie puściły w takim stopniu jak na obrazku pt. „Wiktor Trofimow zabija komara na twarzy Oskara Polisa”. Nie popieramy mordowania komarów. Zwłaszcza na czyichś twarzach.
Skoro już o puszczonych nerwach mowa, oczywiście trzeba wspomnieć i o tym, co się zadziało na Derbach Lubuskich. Niekoniecznie o sytuacjach torowych, ponieważ umówmy się, nie ma co kopać leżącego, a Zielona Góra chwilowo zajmuje w tabeli pozycję półleżącą – nie jest to rozłożony na deskach Grudziądz, ale i do siedzącego gdzieś w kosmosie Leszna sporo brakuje. Najjaśniejszą gwiazdą w Falubazie był w niedzielę wcale nie Patryk Dudek, a Sebastian Niedźwiedź, który prosto z mostu stwierdził w wywiadzie telewizyjnym: „pojechałem jak p**da”. Przeklinania na antenie nie popieram, a już z całą stanowczością nie popieram używania nazw, choćby wulgarnych, żeńskich organów płciowych w sensie dyskredytującym. Nie da się natomiast ukryć, że lepiej wyrazić emocje tak niż dać komuś w twarz. Poza tym: brawa za szczerość. Przynajmniej Niedźwiedź nie zwalał winy na sprzęt i nie „płakał”, jakby to ujął inny z zielonogórzan, imć pan Piotr Protasiewicz.
Jednak ci, którzy uważają wypowiedź juniora Falubazu za bezsprzeczny cytat kolejki, najwyraźniej nie oglądali (lub czynili to nie dość uważnie) meczu Lokomotivu Daugavpils z Orłem Łódź. Wyciągnięty do wywiadu poturbowany okrutnie Maksim Bogdanow stwierdził bowiem, tu cytat: „Denerwuję się przed każdym k***a biegiem”. Przecinki w cytacie niepotrzebne, ponieważ o ile przeciętny użytkownik polskiego „k***a” słowo to w jakiś sposób podświadomie akcentuje, o tyle Bogdanow wplótł panią lekkich obyczajów do wypowiedzi w taki sposób, że można jej było tam w ogóle nie zauważyć. Oto co znaczy talent!
Przynajmniej w tej kolejce nikt nie wyzywał ani rywali, ani tym bardziej kolegów z drużyny. A gdyby telewizja transmitowała mecz Stali Rzeszów, może dałoby się słyszeć i kolejne kwiecie polskie, tym razem z ust Grega Hancocka, kiedy mu Stanisław Burza na torze pomachał na do widzenia. Zawsze wiosną tyle się mówi, że z burzą nie ma żartów – Hancock widać nie słuchał.
Kto parą jeździć nie umie
Przerwa w ligach i Grand Prix wiąże się z drużynówką bardziej drużynową niż Drużynowy Puchar Świata, czyli z Żużlami Narodów. Zawody te faktycznie są bardziej drużynowe – wymagają umiejętności jazdy parą, czego DPŚ od zawodników nie żądał w ogóle. Umiejętności tej ponoć nie posiada w pożądanym stopniu Bartosz Zmarzlik, dlatego też Narodowy Polewaczkowy Marek Cieślak to nie jego wybrał do drużyny. Tłumaczenie „niewielu zawodników chciało jechać z Bartkiem w zespole” jest, jak by się wyraziła niedzisiejsza młodzież, mocno obciachowe – wystarczyłoby, żeby chciał z nim jechać wybór Cieślaka numero uno, czyli Maciej Janowski. Trener nie musiał się zresztą tłumaczyć z tego, że postawił na Dudka – wyniki zielonogórskiego asa czy to z ligi, czy z Grand Prix, mówią same za siebie. Można by rozważać jeszcze Hampela czy Piotra Pawlickiego, ale umówmy się: miejsca dla dorosłych żużlowców w tych zawodach są dwa, a kadra szeroka niczym horyzonty Tomasza Lorka. Czego by Cieślak nie zrobił, zawsze więcej będzie niezadowolonych niż usatysfakcjonowanych.
Żużle Narodów tak czy inaczej zapowiadają się ciekawie. Zwłaszcza nieprzewidywalny pierwszy półfinał. Nie myślałam, że dożyję czasów, kiedy faworytem czegokolwiek na żużlu będzie reprezentacja Rosji, ale gdy tak patrzę na składy zgłoszone do rundy w Teterowie, nie bardzo widzę, kto miałby trójcy Łaguta/Sajfutdinow/Czugunow przeszkodzić w awansie do finału. Pytanie brzmi raczej: kto oprócz nich? Duńczycy? Dwa lata temu stawiałabym w ciemno na reprezentantów Kraju Hamleta, lecz ani skład nie spełnia oczekiwań (a kto liczył na Madsena i Pedersena, ten nie czyta uważnie przedsezonowych wynurzeń menedżerów), ani menedżer nie radzi sobie w tej roli. Hans Nielsen jest stworzony do rzeczy innych, wyższych. Brak awansu będzie dla Danii blamażem, kolejnym w ciągu dwóch lat – a awans wcale pewny nie jest. Z reszty zespołów najlepsze wrażenie sprawiają chyba Niemcy, którzy na swoim terenie zawsze są mocni, zresztą Smolinski i Huckenbeck sroce spod ogona nie wypadli. Powalczyć też może Ukraina, ta, co to jej miało nie być w ogóle, ale jest, ponieważ pieczołowicie składana z całych dwóch dostępnych żużlowców reprezentacja Słowacji posypała się jak domek z kart. Łotwa zaskoczy, jeśli się obudzi, to znaczy jeśli obudzą się Lebiediew i Kostygow, ponieważ młody Michajłow raczej zrobi swoje. A w przypadku, gdyby żadne z powyższych nie wypaliło, zawsze może się okazać, że w finale zobaczymy Amerykanów, czyli Hancocka z dodatkami. Awansować w pojedynkę do finału parowych mistrzostw? To byłoby coś!
W drugim półfinale sprawa jest o wiele mniej barwna. Wydaje się, że Australia, Wielka Brytania i Szwecja to takie pewniaki, że nie ma co liczyć na niespodzianki. Awans jakiejkolwiek innej drużyny otrze się o sensację. A szkoda. Chciałoby się we Wrocławiu zobaczyć Francję…
A wy kogo najchętniej obejrzelibyście w walce z Polakami na finale Żużli Narodów?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Chcecie więcej ode mnie? Szukajcie Czarnej książki. Zostać mistrzem - fikcyjni bohaterowie, fikcyjne wyścigi, ale prawdziwe emocje. Czasem fikcja też pachnie rzeczywistością. Zapraszam też na bloga wszystkoczarne.pl po opowieści zmyślone i prawdziwe, trochę humoru i dużo żużla.
Zdjęcia: Paweł Mruk - zuzlowefotki.pl