11 października 2015 r. to jeden z tych dni, który ze swojego żużlowego życia pamiętam wyraźniej. Na torze przy ul. Wrzesińskiej 25 odbywał się wtedy mecz barażowy o jazdę w Nice PLŻ 2016 pomiędzy Łączyńscy Carbon Startem Gniezno a Polonią Piła. Dla tych pierwszych barażowy dwumecz był szansą na uratowanie fatalnego sezonu, dla drugich szansą na krok do przodu po kolejnej zmianie podmiotu odpowiadającego za pilski żużel. Pierwszy mecz tej rywalizacji zakończył się zwycięstwem pilan 50:39. Zmniejszenie przewagi z 15 do 11 punktów w ostatnim biegu wcale nie poprawiło humorów w Pierwszej Stolicy, a wręcz przeciwnie – widmo spadku do II ligi zajrzało w oczy głębiej niż przed pierwszym meczem, bo okazało się, że baraż nie będzie spacerkiem.
Przybyłem na mecz, tradycyjnie z tatą i dziadkiem, spóźniony parę minut. W momencie, gdy na stadionie zakończył się pierwszy bieg staliśmy tuż przed kasą. Nasłuchujemy wyniku. Pan Trąpczyński nie przychodzi z dobrymi wieściami – 4:2 dla Polonii. Sekunda wątpliwości, czy na pewno warto wchodzić, bo wizja odrabiania zaliczki w postaci 13 punktów nie napawała optymizmem, i podchodzimy do kasy. Tam pierwsza niespodzianka – programów brak. Jak się okazało, nie wystarczyło ich przy frekwencji na poziomie ok. 1500 kibiców. Nie ma co się jednak dziwić, że było ich tak mało, bo na ostatni mecz rundy zasadniczej przyszło… 300 widzów.
Mecz, jak to za tamtych czasów w Gnieźnie, nie był szczególnie porywający i nie obfitował w "mijanki". Do szóstego biegu goście dotrzymywali tempa gospodarzom. Później kilka szybkich (5:1, 4:2, 5:1, 5:1) i w zasadzie było po sprawie. Pamiętam, że po ostatnim biegu na trybunach wybuchła niewyobrażalna radość. Może nie na miarę fety z 2012 roku, ale na pewno nie była to "normalna" radość z wygranego meczu. No, ale cóż – nie ma co się dziwić, zważając na fakt, że poprzednia wygrana Startu miała miejsce… 427 dni wcześniej.
Jak ten dwumecz wyglądał "z drugiej strony barykady" - oczami sympatyka Polonii, to także na bieżąco relacjonowaliśmy na pokredzie.pl. Po latach miło się do tamtych emocji wraca.
Pierwszy mecz w Pile (50:39)
Wyjazd do Gniezna
Jeśli po ostatnim Grand Prix, które 7 lipca odbyło się w szwedzkim Hallstavik, zastanawiacie się, Drodzy Państwo, skąd Maciek Janowski wziął pomysł na usypianie rywali brakiem punktów w pierwszym starcie, już śpieszę z odpowiedzią. Otóż prekursorem tej nowatorskiej taktyki był ówczesny "Orzeł" – Jacob Thorssell. Rozpoczął od taśmy, a później zanotował przy swoim nazwisku trzy trójeczki. Jak po meczu poinformował klub, osiągnął ten wynik… ze złamaną ręką. Ot, taka ciekawostka.
Dalszą część (smutnej) historii pewnie Państwo znacie. Długi narobione w trakcie jednorocznej przygody z Enea Ekstraligą były spłacane regularnie przez pierwszy rok po spadku, kiedy zespół spisywał się nadspodziewanie dobrze. W sezonie 2015 tak dobrze już nie było. Pasmo porażek spowodowało, że z trybun odpłynęli kibice, a jakie z tego płyną konsekwencje dla klubu, każdy z nas wie. Wpływy z dni meczowych stają się bardzo małe, a przegrywając mecze, ciężko, czy to utrzymać sponsorów przy klubie, czy też pozyskać nowych. Jak mówił przewodniczący rady nadzorczej Robert Łukasik, problemem była ostatnia rata zaplanowana na rok 2015. Włodarze klubu prosili ligowych działaczy, by ci pozwolili rozłożyć ostatnią ratę na trzy mniejsze. Propozycja nie spotkała się z aprobatą i klub zakończył swoją działalność.
Niby nie tak dawno, a inna rzeczywistość. Kwiecień 2013, ekstraliga w Gnieźnie, wielkie oczekiwania i wielki mecz na otwarcie sezonu: Lechma Start vs Falubaz. Już w połowie meczu 15:33 i brutalne sprowadzenie na ziemię. Hampel (na zdj.) "strzelił" wtedy 14+1, zapomniany już niemal Jonas Davidsson - 12+2, Dudek (jeszcze junior) komplet czterech "trójek". Nie to jednak było najgorsze. Rachunki za tamten sezon przyszło spłacać gnieźnieńskiemu środowisku jeszcze przez kilka kolejnych lat...
Boys are back in town!
Odrobinę ponad pół roku później, a dokładniej 31 maja 2016 roku, zarejestrowano nowe stowarzyszenie – Gnieźnieńskie Towarzystwo Motorowe "Start". Włodarze klubu zorganizowali konferencję prasową, na której wraz z prezydentem miasta Tomaszem Budaszem określili dwa główne cele funkcjonowania klubu – szkolenie młodzieży i zgłoszenie drużyny do rozgrywek ligowych. Generalnie, nic zaskakującego i nowego. Na szczęście na słowach się nie skończyło. Klub reaktywował szkółkę, podpisał kontrakt ze świeżo upieczonym żużlowcem, Kevinem Fajferem, a także zorganizował pierwsze oficjalne zawody, którymi była runda Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski. Dużo większa impreza odbyła się jednak miesiąc później, a dokładniej 17 września. Mowa tu o turnieju Back in Town, który, trzeba to oddać, miał bardzo ciekawą obsadę, bo przyjechali m.in. Woffinden i Hancock. Ściągnięcie takich tuzów, nawet jeśli tylko dwóch, zdecydowanie korzystnie wpłynęło na "pijar" nowych włodarzy. Wiadomo, że nie namówili ich pięknymi oczami, ale odpowiednie środki też trzeba umieć pozyskać.
Wrzesień to już schyłek żużlowego sezonu, następnie mamy październik, czyli żużlowe ostatki, a kolejny w tej wyliczance jest listopad. Jak wszyscy dobrze wiemy, listopad to okres transferowy!
Koncepcja budowania składu na pierwszy ligowy sezon GTM-u była bardzo prosta – zakładała oparcie drużyny na wychowankach gnieźnieńskiego klubu. Pierwsze kontrakty utwierdziły kibiców, że nie były to tylko puste deklaracje. Dwóch Jabłońskich dołączyło do dwóch Fajferów - bardziej gnieźnieńsko zacząć się nie mogło. Później szeregi drużyny zasilili jeszcze Gała, Nowak, Krčmář, Berntzon, Joergensen, Kůs, Maassen i Davidsson. Skład na papierze wyglądał całkiem przyzwoicie, a klub był typowany, wraz z zespołami z Lublin i Ostrowa, na faworyta rozgrywek. To, co się stało później, nie było może wielką niespodzianką, ale takie rozstrzygnięcia typowali raczej niepoprawni optymiści.
Pięćset czterdzieści sześć
Po dokładnie tylu dniach Pierwsza Stolica Polski powróciła na żużlową mapę kraju. Przygoda rozpoczęła się od zwycięstwa nad Kolejarzem Opole w stosunku 53:37. Zaczęło się więc zgodnie z przewidywaniami. Później zwycięstwo zaskakujących rozmiarów w Rawiczu, remis w Krośnie, który odrobinę popsuł nastroje w Grodzie Lecha, a następnie porażka dwoma punktami w Lublinie, która paradoksalnie te nastroje poprawiła, bo chyba nikt nie spodziewał się, że na stadionie głównego faworyta do awansu Start przegra zaledwie dwoma punktami. Nawet w obliczu absencji Roberta Lamberta. Następnie „Orły” odjechały trzy spotkania na własnym torze - kolejno z PSŻ-em Poznań, Motorem Lublin i Ostrovią Ostrów Wielkopolski. Retransmisje tych meczów powinny trafić na portale pornograficzne, bo bardziej niż mecz, przypominały gwałt. Później przyszedł czas na kolejną dwupunktową porażkę, tym razem w Ostrowie. Zdecydowanie bardziej bolesną niż ta z Lublina, bo przed ostatnim biegiem to czerwono – czarni prowadzili w spotkaniu. Następnie kolejne dwa pogromy u siebie, wyjazdowe zwycięstwa w Poznaniu i Opolu i przyszły one – ukochane przez wszystkich Play-offy!
Półfinałowym rywalem GTM-u był lokalny rywal - PSŻ Poznań. Zgodnie z przewidywaniami wszystkich, Start bez problemu rozprawił się z przeciwnikiem i rozpoczął przygotowania do finałowego dwumeczu z Motorem Lublin. Swoją drogą, te dwa kluby są chyba sobie na swój sposób pisane. Kiedy Start w 2012 roku walczył o Ekstraligę, decydującą batalię toczył również z Motorem. Ot, taka szybka dygresja.
Drodzy Państwo, cóż to był za finał!
Pierwszy akt finału odbył się na torze przy Alejach Zygmuntowskich. Motor wymierzył na początek trzy szybkie strzały po 5:1. w szoku byli chyba wszyscy śledzący to spotkanie, a najbardziej ci z Wielkopolski, którzy, mając w pamięci poprzednie spotkanie tych drużyn w Lublinie, nie spodziewali się takiego obrotu spraw. Na szczęście Startowi szybko udało się zmniejszyć przewagę lublinian do czterech "oczek". Motor, po kilku biegowych remisach, uderzył ponownie, powiększając przewagę do 8, a przed biegami nominowanymi do 14 punktów. Decydujące wyścigi dnia lepiej rozegrali przyjezdni, wygrywając je 8:4. Ostatecznie spotkanie skończyło się wynikiem 50:40. Dużo, niedużo? Wtedy uważałem, że dużo, rzekłbym nawet, że bardzo, zważając na siłę lublinian.
Równo rok po turnieju Back in Town na stadionie przy ulicy Wrzesińskiej 25, przy akompaniamencie prawie 10 tysięcy gardeł, rozpoczęło się żużlowe święto. Rozpoczęło się znakomicie, bo od wygranej miejscowych 5:1. Później remis, 4:2 po prezencie od Daniela Jeleniewskiego, i kolejny remis. Początek był więc obiecujący, bo przewaga lublinian z 10 punktów stopniała do czterech.
Druga i trzecia seria startów przybliżyły do awansu lublinian, którzy skutecznie odpowiadali na ciosy gnieźnian. Po 10 biegu przewaga Startu wciąż wynosiła 6 punktów, czyli minus cztery w dwumeczu. Lecz wtedy wszedł on, cały na biało – bieg numer jedenaście. Bieg, który, przynajmniej moim zdaniem, zadecydował o losach całego dwumeczu. A było to tak. Pod taśmą stanęli od krawężnika: Berntzon, Miesiąc, Jabłoński i Jeleniewski. Wystartowali w zasadzie równo, ale to lublinianie lepiej odnaleźli się w pierwszym łuku i to oni znaleźli się na dwóch pierwszych pozycjach. Wtem, na drugim łuku dzieje się coś tak groteskowego, że aż trudnego do uwierzenia. Kompletnie nieatakowany na tor upada Daniel Jeleniewski. Tylne koło wyprzedziło przednie, a zawodnik gości zaliczył bączka, którego efektem był wjazd w dmuchaną bandę plecami. Upadł tak niefortunnie, że motocykl znajdujący się pomiędzy jego nogami docisnął go do bandy, przez co doświadczony żużlowiec nie mógł wstać i opuścić toru. Oznaczało to jedno – nie będzie 5:1 dla gości, będzie za to druga szansa dla gospodarzy.
W powtórce wyścigu - niestety - najlepiej ze startu wyszedł osamotniony Miesiąc. W pogoń za nim rzucił się głównie młodszy z braci Jabłońskich. Na pierwszym łuku drugiego okrążenia zaatakował rywala. Atak się nie powiódł, a co gorsze, kapitan czerwono–czarnych omal nie spadł z motocykla. Do ataku przystąpił wtedy Oliver Berntzon. Kiedy przewaga Miesiąca wydawała się już nie do odrobienia, popularny "Łełek" odrobinę za mocno skontrował swój motocykl na wyjściu z pierwszego łuku i nagle tuż obok niego znalazł się Szwed. Miesiąc szybko się zorientował co się dzieje, wyprostował swój motocykl najszybciej, jak tylko mógł i umiejętnie starał się blokować gnieźnianina. Od mniej więcej połowy prostej zawodnicy jechali dosłownie bark w bark. W końcu, na wejściu w drugi łuk ostatniego okrążenia, Miesiąc upadł na tor. Stadion wybuchł. Sektor gości wykrzykiwał w stronę "Oliego" żeby zmykał ze stadionu, a pozostała część widowni żądała tego samego od Pawła Miesiąca. Po trzech minutach, które, proszę mi wierzyć, trwały przy Wrzesińskiej co najmniej pięć razy tyle, arbiter spotkania, Wojciech Grodzki, wydał werdykt wskazujący Pawła Miesiąca jako winnego przerwania wyścigu, a wynik biegu ustalił na 5:0 dla miejscowych. Gnieźnieńska arena wybuchła po raz kolejny, tym razem z powodu euforii, bo gnieźnianie po raz pierwszy znaleźli się na prowadzeniu w dwumeczu.
Widok trybun w tamtym momencie mówił wszystko:
W 12 biegu emocje udzieliły się Norbertowi Krakowiakowi, który przy stanie 4:2 dla gospodarzy zaatakował Oskara Bobera jednocześnie go przy tym faulując. W powtórce wygrał Bober przed Gałą, dając gościom jedno "oczko" przewagi w walce o awans.
Remis w wyścigu13 oznaczał, że o tym, kto pojedzie w Nice PLŻ w sezonie 2018 zadecydują biegi nominowane. W nich lepsi okazali się gospodarze, dwukrotnie zwyciężając 5:1 i dając tym samym upragniony awans klubowi z Gniezna.
Niewątpliwym bohaterem tego spotkania został Oliver Berntzon, który swoim atakiem w 11. gonitwie zapewnił Startowi bardzo istotną zaliczkę punktową. Dużo mniej spektakularnym, a wręcz cichym bohaterem tego spotkania został Adrian Gała. W jego przypadku okazało się, że jedna jaskółka potrafi uczynić wiosnę.
c.d.n.
Piotr Kaczorek