Jeżeli chodzi o imprezy rangi międzynarodowej, to w tym roku na torze najwięcej działo się na wydrwionym Olimpijskim podczas wydrwionych Speedway of Nations. Mam jednak nieodparte wrażenie, że im mniej interesujące są same wyścigi, tym więcej rzeczy zdarza się poza torem. Szkoda, że nie zawsze są to te rzeczy, których w żużlu pożądam.
Trudne słowo – odpowiedzialność
Zdarzyło mi się ostatnio uczestniczyć w dyskusji o zachowaniu komentatorów żużlowych i szeroko pojętego środowiska dziennikarskiego. Konkretnie: o tym, co nas u komentatorów mierzi. Każdy na pewno ma jakąś swoją prywatną ligę błędów, które doprowadzają go do szału. Jeden dostaje szczękościsku, kiedy słyszy „bynajmniej” zamiast „przynajmniej”, inny chorobliwie nienawidzi przekręcania nazwisk zagranicznych zawodników albo dziennikarzy popisujących się znajomością języków, których jednak nie znają, i powtarzających konstrukcji, za które wyśmiałby ich poza anteną każdy native speaker. Niektórzy dorobili się całej klasyfikacji najbardziej irytujących sformułowań czy błędów. Myślę, że żaden z nich nie jest błahostką i czepialstwem, ponieważ mówienie to praca komentatorów, niechaj więc mówią z sensem i poprawnie – ideały żyją tylko w bajkach, jednak w dążeniu do ideału nie ma nic nagannego.
Wszystko, o czym wspomniałam w poprzednim akapicie, w mniejszym lub większym stopniu irytuje i mnie. Ochoczo wytykam szczególnie robienie spółki z ograniczoną odpowiedzialnością z obcojęzycznych nazwisk. Jednak to wszystko są drobiazgi, na które w określonych warunkach można przymknąć oko. Istnieją bowiem w komentatorskim fachu znacznie poważniejsze problemy, takie, których nie można ignorować czy kwitować stwierdzeniem „komentator przez dwie-trzy godziny musi ciągle mówić, to nic dziwnego, że mówi, co mu ślina na język przyniesie”. Chodzi mianowicie o kompletny brak poczucia odpowiedzialności za słowa. Za ich wydźwięk. Za to, że kategoryczne sądy wypowiadane w emocjach – hej, komentator też człowiek, ma prawo do emocji – idą w świat i docierają do odbiorców jako święta i niepodważalna prawda.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek i paragraf za mowę nienawiści w kodeksie karnym. Najwyższy czas się nauczyć, ile złego można zrobić słowem. Wiem, że fach komentatorski wymaga pewnych uproszczeń i hiperboli, ale kiedy słyszę komentarz do sytuacji torowej „zawodnik X prawie zabił zawodnika Y”, to mi się kałasznikow w kieszeni otwiera. Oczywiście, na poziomie świadomym odbiorca ma oczy i widzi, że żużlowcy się trącili, doszło do wypadku, ale nikt nikogo nie chciał wysłać na cmentarz. Tylko że podświadomość odbiera w tym samym czasie komunikat autorytetu: „prawie zabił”. Czyli chciał zabić. Czyli jest mordercą. Bandytą. Złym człowiekiem, najogólniej rzecz ujmując.
Jak potem kibic będzie się odnosił do takiego zawodnika? Jak ludzie odnoszą się do morderców?
Zbyt brutalny przykład? Niestety, przy okazji zbyt prawdziwy. Macie inny. Grand Prix w Cardiff, czterech Polaków w jednym półfinale, komentatorzy zaczynają się zastanawiać, czy to przypadek, liczą punkty i miejsca, i gdzieś tam wychodzi, że Patryk Dudek powinien jechać w drugim biegu półfinałowym, a na jego miejsce powinien wskoczyć Greg Hancock. Oczywiście, jak człowiek liczy na szybko, to może mu wyjść, że jeden razy dziewięć to trzydzieści dwa, i to nie jest nic dziwnego. Ale konsekwencje długofalowe są takie, że wśród kibiców zaczyna się ferment, jakoby BSI specjalnie tak ustawiło biegi półfinałowe, żeby w finale nie mogło być czterech Polaków. To jest przykład, co wypowiedziane zbyt pospiesznie słowa mogą narobić. Intencjonalności żadnej, wątpliwe, by Tomasz Dryła i Wojciech Dankiewicz w którymkolwiek momencie podejrzewali władze światowego żużla o spisek. Zasiali jednak ziarno pod teorię i teraz po Internecie biegają jednostki zupełnie na poważnie utrzymujące, że to jakiś dziwny układ półfinałów: 1,4,6 i 7 miejsce w pierwszym i 2, 3, 5, 8 w drugim, „nigdy tak nie było”…
Nasz kolega siedzący na trybunie w Cardiff miał problem z uwierzeniem, że w polskiej telewizji naprawdę rozgorzała dyskusja o "legalności" obsady polskiego półfinału. Bo o czym tu dyskutować? Od lat schemat jest ten sam. A różnica między mającym 10 pkt. (1,2,2,3,2) Dudkiem a Hancockiem (0,3,3,2,2) oczywista.
Tyle może narobić jedno nieopatrznie rzucone słowo. I o ile teorie spiskowe dotyczące niegodziwego BSI są raczej śmieszne niż straszne, to już robienie z żużlowców morderców pokazuje, jak paskudne konsekwencje może mieć brak odpowiedzialności za słowa. Co gorsza, to bolączka nie tylko komentatorów, którzy nie mają czasu na przemyślenie wypowiedzianych słów – ani możliwości ich skutecznego cofnięcia (wyprostowanie rzuconego w emocjach stwierdzenia niestety nie anuluje samego stwierdzenia, a szkoda).
Chamy, bandyci i bohaterowie
Dziennikarz prasowy to nie komentator. Nie mówi, tylko pisze – a papier, jak wiemy nie od dziś, wszystko przyjmie. Szkoda, że obecnie „wszystko” oznacza zazwyczaj „cokolwiek”. Ma być szybko i emocjonująco, a czy merytorycznie albo obiektywnie – kto by się tym przejmował.
Obserwuję z niepokojem tendencję do uprawiania „internetowego komentatorstwa”. Dziennikarze operujący słowem pisanym bawią się w telewizyjnych komentatorów i piszą językiem emocji oraz chwilowych wrażeń. Dowiadujemy się więc na przykład, że Jason Doyle miał w Cardiff wypadek po „ostrym” lub „niezwykle ostrym” ataku Roberta Lamberta. Wystarczy parę powtórek, konfrontacja pierwszego wrażenia ze stanem faktycznym, by stwierdzić, że jeżeli nawet wina Brytyjczyka w tym wypadku była, to nie większa niż samego Mistrza Świata. Obaj bardzo chcieli, obaj trochę zmienili tor jazdy, tylko połączenie prędkości, ambicji i kiepskiego stanu toru doprowadziło do koszmarnie wyglądającego upadku, który jakimś cudem skończył się znacznie łagodniej niż mógł. Ktoś jednak pierwszy rzucił kamieniem, napisał o winie Lamberta, jakby był to fakt potwierdzony, powołał się na autorytet sędziego (tylekroć tej nocy podważany zwłaszcza przez polskie środowisko), dopisał do tego zgubną ambicję młodego brytyjskiego zawodnika. Mamy gotowy przepis na antybohatera.
Bałam się tamtej nocy. Bałam się o Jasona Doyle’a, ponieważ docierające z Walii informacje były szczątkowe i niepewne, i nawet w oświadczenie na fanpage’u zawodnika trudno było w pierwszej chwili uwierzyć bez żadnego „ale”. Bałam się jednak – i z pewnością nie tylko ja – o Roberta Lamberta. Chłopak, któremu ten sezon układał się dotąd jak po maśle, który przyjechał na jeden z najważniejszych turniejów w roku z celem „minimum półfinał”, nagle doświadczył koszmarnego od samego początku wieczoru. A gdyby Doyle’owi stało się coś więcej niż „kilka drobnych pęknięć”? Znam zbyt wiele osób, które całą winę przypisałyby Lambertowi i zmieszały go z błotem w imię medialnego show i paru dodatkowych kliknięć. A to przecież jeszcze żużlowy dzieciak, gorąca głowa, taki trochę brytyjski Zmarzlik – wybitny, kiedy jedzie bez ogromnej presji, ale gdy wszyscy na niego stawiają i coś nie wychodzi, zaczyna się gubić. Czasem pojedzie bezmyślnie. Czasem zaatakuje zbyt mocno. Bardzo chce i możliwości nie zawsze są w stanie te chęci dogonić. Ale żaden z nich nie jest bandytą. Żaden żużlowiec nie jest bandytą. Kolorowanie tego świata na czarno-biało, bo lud chce chleba i igrzysk, jest krzywdzące dla samych zawodników, a tak po ludzku zwyczajnie podłe.
Tylko Polacy (no chyba że akurat nie są "nasi")
Ktoś mi powie, że inaczej się w dziennikarstwie (i komentatorstwie) sportowym nie da. Że emocjonujący przekaz zawsze jest związany z dualizmem miłości i nienawiści. Nie wierzę w to. Jeżeli chodzi o komentarz, to okej, przyjęłam do wiadomości, że uważany przeze mnie za szczytowy wyraz miłości do żużla dwugłos Pieczatowski-Korościel w Eurosporcie nie każdemu przypadnie do gustu. No to sięgnijmy do zagranicznych źródeł. Nigel Pearson i Kelvin Tatum, najsłynniejsze głosy brytyjskich transmisji XXI wieku. Oglądałam jakiś czas temu Żużle Narodów z ich komentarzem (i mam nieodparte wrażenie, że gdzieś już się z tego faktu zwierzałam, ale nie mogę ustalić, gdzie, więc wybaczcie, jeśli się powtarzam). Spodziewałam się wszechbrytyjskiego narzekania na regulamin i przedstawiania zwycięskich Rosjan z cieniem żalu, że gdyby zasady były inne, to speedway wróciłby do domu, jak to się modnie mówi. To się zdziwiłam. Nic. Zero jojczenia, goryczy, zero gratulacji podszytych konstatacją „to mogli być nasi”. Pearson i Tatum tak bardzo zachwycali się żużlem i pierwszym rosyjskim złotem, jakby pochodzili z jakiegoś całkiem nieżużlowego kraju, Wysp Owczych czy innego San Marino. Ale to, że kochali po prostu żużel, wcale nie ujmowało transmisji emocjonalności. Podobną robotę robi komentarz w turniejach Grand Prix – Pearson i Tatum jeszcze przed pierwszym tytułem Taia Woffindena radowali się po prostu z żużla, a brytyjskie sukcesy były tak przy okazji. Szalenie odświeżające, zwłaszcza że na taki podkład dźwiękowy zdobył się cokolwiek anglocentryczny kraj, po którym wcale bym się takiej miłości do całej dyscypliny ogółem nie spodziewała.
Czyli można! A czy trzeba? Eurosport próbuje. W komentarzu Pieczatowskiego i Korościela lubię właśnie to, że doceniają dobre ściganie i niespodzianki, nawet jeśli na końcu nie wygrywają Polacy. Ale wiem też, że standardowy polski kibic spodziewa się, że zarówno komentator, jak i dziennikarz też będzie wspierał Biało-Czerwonych. Tylko że między „wspierał”, a „przy okazji emitował negatywne emocje względem wszystkich innych” jest nie to, że subtelna różnica, a wręcz cały ocean różnic. Mam przykre wrażenie, że coraz bardziej idziemy w mówieniu o żużlu w kategoryczność – kto nie jest za naszymi, kto nie uważa każdego wykluczenia naszych za błąd (nawet jeśli jest słuszne), ten jest przeciwko nam. Temu trzeba utrzeć nosa.
Dobitnie przekonaliśmy się o tym podczas leszczyńskiej rundy Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. W finale Bartek Smektała był już blisko ogrania Maksyma Drabika, kiedy jego szanse pogrzebał… klubowy kolega, Dominik Kubera. Jako że nie lubię stagnacji, byłam za leszczyńskimi chłopakami odrobinkę bardziej niż za Drabikiem, ponieważ on już został mistrzem, a oni jeszcze nie. Ale nie zmieniało to faktu, że wykluczenie Kubery było stuprocentowo słuszne. Chłopak za bardzo chciał ograć starszego rywala, przesadził, a kiedy emocje opadły, chyba sam zdał sobie z tego sprawę. Tylko że rozjuszeni wykluczeniem „swojego” kibice bezlitośnie wygwizdali Bogu ducha winnego Maksyma, nie bacząc na to, że wykluczenie było słuszne. Liczyłam na sportową sprawiedliwość wszechświata i zwycięstwo Smektały w powtórce, w końcu leszczyński byczek był już o krok od pierwszego stopnia podium, a ze sporną sytuacją nie miał nic wspólnego. Ale cóż – nie można mieć wszystkiego. Szkoda, że rykoszetem oberwało się Drabikowi, a co on poradzi, że był tego wieczoru najlepszy? Miał nie być, żeby kibicom Unii nie było przykro?
Rozumiem emocje. Rozumiem antagonizmy. Sama czasem z serca warknę na tego czy innego zawodnika, kiedy mi przez niego któregoś z ulubieńców wykluczają, nawet jeśli wykluczają słusznie. Ale warknę przed telewizorem, w warunkach kameralnych, a na stadionie pod nosem, żeby świat nie słyszał. Emocje są bardzo zdrowe i niezdrowo je dusić w sobie, ale nie każdą negatywną emocję warto przekształcać w długotrwałą wrogość. Bo potem takiemu obiektowi wrogości – niezasłużonej i nieuświadomionej – stanie się, nie daj Bóg, jakaś krzywda, a ty zostaniesz, kibicu, dziennikarzu czy ińszy komentatorze, z kacem moralnym.
I po co?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Chcecie więcej ode mnie? Szukajcie Czarnej książki. Zostać mistrzem - fikcyjni bohaterowie, fikcyjne wyścigi, ale prawdziwe emocje. Czasem fikcja też pachnie rzeczywistością. A już na blogu Wszystko Czarne (wszystkoczarne.pl) szukajcie uzupełnienia do felietonu – "Babskim Okiem Plus", czyli ciekawostki, marudzenie i podsłuchane ploteczki.