Pięknie zakończył się pierwszy sezon działalności GTM "Start". Wygrany na własnym torze finał ligi smakował wybornie, a fakt, że Motor był głównym faworytem do awansu dodatkowo połechtał podniebienia. Jak się później okazało, Lublin pokonał w barażach tonący Stalowy okręt i również zameldował się w Nice 1. Lidze Żużlowej 2018. Przed barażowym dwumeczem trener rzeszowian, Janusz Stachyra powiedział w mediach, że tak w sumie to między ligami jest przepaść i oni zbytnio nie muszą się martwić o wynik, a to, czy pojadą z dwoma, czy trzema obcokrajowcami, nie ma znaczenia. Pan Janusz musiał być w ciężkim szoku, gdy lublinianie "sklepali" Stal najpierw w Rzeszowie, a potem w Lublinie.
W Kozim Grodzie słowa Stachyry chyba wzięto sobie mocno do serc, bo w okresie transferowym złożyli tam piekielnie mocny zespół. Pozostało trzech liderów z poprzedniego sezonu - Lambert, Jeleniewski i Miesiąc. Do tego dorzucono jeszcze Jonssona, Mastersa, braci Lampartów i wypożyczono na cały sezon Bobera. Niewiele brakowało, a tę plejadę gwiazd uzupełniłby Greg Hancock. Dlacz€go j€j ni€ uzup€łnił, w$zy$cy do$konal€ wi€my.
Zupełnie odmienną strategię przyjęto w Gnieźnie. Już po finale ligi poszła w świat wiadomość, że wszyscy zawodnicy, którzy w nim jechali otrzymają propozycje dalszej współpracy. Opisałem tamten udany sezon w I części, ale z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że byli to: Mirosław Jabłoński, Adrian Gała, Marcin Nowak, Eduard Krčmář, Oliver Berntzon, Damian Stalkowski i Norbert Krakowiak. Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili pomyślałem sobie - „kurczę, będzie problem się utrzymać z takim składem, gdzie z nimi do pierwszej ligi?!”. Ale już w drugiej chwili zaczęło to wyglądać w miarę sensownie.
2. Liga Żużlowa w sezonie 2017 była naprawdę mocna i drużyny z jej czołówki mogłyby się spokojnie utrzymać w Nice 1. PLŻ. Nie wierzę, że skład skomponowany przez chociażby ostrowian byłby gorszy od składu krakowian, którzy zajęli w tamtym sezonie ostatnie bezpieczne, 6. miejsce. Poza tym, zawodnicy i sztab podkreślali, że siłą tej drużyny była atmosfera. Pozostawienie tych samych żużlowców na pewno korzystnie wpłynęło na morale ekipy. Ponadto ta grupa chłopaków przez pierwszy sezon jazdy dla czerwono–czarnych bardzo dobrze poznała tor przy ul. Wrzesińskiej. W medialnych wypowiedziach, mówili oni, że nawierzchnia jest powtarzalna. Również patrząc na wyniki da się zauważyć, że w Gnieźnie w końcu zaczęło funkcjonować coś, co nazywamy „atutem własnego toru”. Nie było przy W25 meczu, w którym po pierwszej serii startów prowadziliby goście. Gospodarze nie byli nigdy zaskoczeni własnym torem, a zwycięstwa były za każdym razem okazałe. Konkludując – im więcej myślało się nad ruchem włodarzy klubu, tym sensowniej zaczynało to wyglądać.
Przyszedł w końcu listopad i oficjalnie potwierdzono, że cała finałowa siódemka zostaje w klubie. Oprócz tego szeregi gnieźnieńskich orłów zasilił Maksymilian Bogdanowicz, a w ostatnich dniach okienka kontrakty parafowali Jurica Pavlic i Kim Nilsson. Przyznam szczerze, że żaden z tych transferów nie powalił mnie na kolana, a średnia Maksa czy fakt, że Jura i Kim nie jeździli w poprzednim sezonie w Polsce, nie pozwalał myśleć, że będą to realne wzmocnienia drużyny. Jeśli już wiązałem z tymi zawodnikami jakieś nadzieje, to minimalne, ale wciąż, z przyjściem Kima Nilssona. Postrzegany swego czasu jako utalentowany młodzieniec Nilsson, jeździł w Gnieźnie w 2014 roku i pozostawił po sobie dobre wrażenie. Walczył, szukał prędkości, a nawet wypuszczał się pod „balony”, co w tamtych czasach na W25 było niespotykane. Te wszystkie harce miały różne skutki, ale wyglądały całkiem przyjemnie.
Koniec wróżbiarstwa, jedziemy!
Na początek do Gniezna zawitał łotewski Lokomotiv. W PoKredowym Typerze postawiłem na 52:38 i, jako kibic, zostałem miło zaskoczony, bo gospodarze wygrali aż 57:33. Dwoma minusami takiej wygranej były: strata punktów w Typerze (dla mnie) i sporo pieniędzy do wypłacenia przez klubową księgową. Mówiąc już jednak poważnie, ciężko było cokolwiek więcej powiedzieć o formie poszczególnych zawodników i sile zespołu po jednym spotkaniu, w dodatku na własnym torze. Jakaś weryfikacja przyszła w kolejnej rundzie, kiedy to Start wybrał się do Lublina. Powiedzmy sobie szczerze, że to jeden z tych meczów, w których porażka była „wkalkulowana w sezon”. Jak bardzo wyświechtany by to slogan nie był, ciężko się z nim było nie zgodzić. Cel Motoru – faza play-off, cel Startu – utrzymanie. Skończyło się wynikiem 54:35 (mój typ 51:39). Co powiedział nam ten mecz? W zasadzie tylko to, że jedna jaskółka potrafi uczynić wiosnę. Mowa tutaj o Adrianie Gale. Ten drobny chłopak, z co najmniej dziwną sylwetką na motocyklu, najpierw walnął płatne 14 w finale z Lublinem, później kolejne 14 u siebie z „Loko”, a teraz pojechał do Lublina, zrobił jeszcze jedno płatne 14 i bez kompleksów walczył z Andreasem Jonssonem! Tych trzech występów nie można już było określać mianem przypadku, bo ciężko o trzy przypadki z rzędu. Jak po meczach mówił sam Adrian, wszystko to dzięki silnikowi od Ryszarda Kowalskiego. Tuner, nad którym regularnie rozpływa się pewne medium, od kilku lat utrzymuje się na rynkowym topie, a Gała, który u niego jest już jakiś czas, po prostu trafił na złotą jednostkę. Ciężko było się dziwić w takich okolicznościach regularnym podziękowaniom w stronę pana Rysia.
Jedyny moment wiosennej hegemonii Startu na własnym torze, kiedy miejscowi mieli się czego bać. Maksymilian Bogdanowicz miał sporo szczęścia
Kolejny mecz GTM rozgrywał na własnym obiekcie. Rywalem czerwono–czarnych była ekipa z północy Wielkopolski – Polonia Piła. Pomimo porażki w Lublinie, nastroje były pozytywne, bo Start na własnym obiekcie, po reaktywacji, nie zwykł przegrywać. Tak miało być i w tym meczu, i tak też się stało. Rozmiary wygranej po raz kolejny zaskoczyły, bo nikt nie spodziewał się, że Polonii uda się zdobyć zaledwie 32 punkty, w dodatku tydzień po wygranej u siebie z Wybrzeżem Gdańsk. Po tym meczu otrzymaliśmy kolejne odpowiedzi dotyczące dyspozycji poszczególnych zawodników. Równy, wysoki poziom utrzymywał cały czas Gała, jednak zaczęto martwić się o Marcina Nowaka, który zdobył tylko 4 punkty. Marcin sam przyznał, że nie wszystko jeszcze do końca gra, głównie jeżeli chodzi o sprzęt. Na szczęście szybko udało się z tematem uporać i w Krakowie było już bardzo dobrze – 7+2 w 3 startach z pewnością wychowanka leszczyńskiej Unii mogło zadowolić. Generalnie mecz w Krakowie mógł zadowolić wszystkich sympatyków gnieźnieńskiego klubu, bo Start zrobił szybkie veni, vidi, vici, a od totalnej hekatomby miejscowych uratował tylko deszcz (16:44 po 10 biegach).
Podwójny szok
Pierwsze wielkie zaskoczenie kibice gnieźnieńskiego Startu przeżyli podczas meczu 5. rundy, kiedy na Wrzesińską 25 zawitały orły z Łodzi. W przedsezonowych wywiadach prezes łódzkiego klubu Witold Skrzydlewski ujawnił, że trener zespołu, Janusz Ślączka nie planuje więcej niż dwóch porażek wyjazdowych. Na wyczerpanie limitu łódzcy zawodnicy potrzebowali zaledwie czterech kolejek. Pewne więc było, że łodzianie przyjadą do Gniezna wyjątkowo zdeterminowani. Pierwsza połowa meczu była w miarę wyrównana, bo po 8. biegu na tablicy wyników widniał wynik 29:18. W drugiej części spotkania gospodarze już kompletnie odjechali łodzianom, a mecz skończył się rezultatem 58:31. Nikt nie spodziewał się aż tak wysokiej wygranej Startu, prawdopodobnie z samymi zawodnikami na czele. Co ciekawe, w pamięci nie utkwiła mi postawa któregoś z czerwono–czarnych czy jakaś spektakularna akcja miejscowych, a jazda Norberta Kościucha. Strasznie mi było żal „Norbiego”, który zapisał przy swoim nazwisku 2+1, bo po jego postawie na torze było widać, że on naprawdę chce. Gryzł ten tor niemiłosiernie, ale na nic to się zdawało, bo gnieźnianie mijali go jak tyczki slalomowe.
Kolejny szok przeżyliśmy dwa tygodnie później, kiedy Start wybrał się do Rybnika. Mecz zapewne przez większość pamiętany, bo wynik i występ gnieźnian, w szczególności Mirosława Jabłońskiego, był szeroko komentowany. Przypomnę wynik – 68:22. Jednym słowem, kompromitacja.
A wydawało się, że Mirosława Jabłońskiego w województwie śląskim nic nie może zaskoczyć...
90:90
Jak śpiewała Anna Jantar, nic nie może przecież wiecznie trwać. Niestety wiecznie trwać nie mogła także seria "bęcków", sprzedawana regularnie przyjezdnym przez gnieźnian. Miała się ona skończyć przy okazji przyjazdu łodzian, a skończyła się przy okazji przyjazdu gdańszczan. Połowa sezonu była dla nich idealnym momentem do pobudki po niemrawym jego początku. Stracili punkty na wyjeździe w Pile, a u siebie z Lublinem oraz Daugavpils. Był to najwyższy czas na odrabianie strat w ligowej tabeli.
Mecz w Gnieźnie od początku przebiegał pod dyktando gospodarzy. Na początku gnieźnianie „sprzedali” gdańszczanom dwa szybkie ciosy i po dwóch biegach było 10:2. Taka przewaga nie oznaczała jednak, że zawodnicy Wybrzeża byli kompletnie bez argumentów. Świetnie jeździł Michelsen, a wtórował mu Thomsen. Po serii remisów gnieźnianie wygrali bieg dziesiąty 5:1 i powiększyli przewagę do dwunastu punktów. Wszystko posypało się w czterech ostatnich biegach dnia. Wybrzeże wygrało bieg dwunasty i trzynasty podwójnie, zmniejszając przewagę do czterech punktów. Widząc szybkość Thomsena i Michelsena nie można było czekać z rozstrzygnięciem spotkania do ostatniego biegu, bo ta para w zasadzie gwarantowała podwójną wygraną w wyścigu piętnastym. Na szczęście Gała i Krčmář stanęli na wysokości zadania i wygrali przedostatni bieg 4:2, gwarantując tym samym dwa „duże” punkty do ligowej tabeli. Prognozy na ostatni bieg się sprawdziły, a mecz skończył się wynikiem 46:44. Gniezno było pogodzone ze stratą bonusa, bo po wyjazdach do Lublina i Rybnika diametralnej zmiany wyjazdowej formy się nie spodziewano.
Przyznam, że nie rozumiałem decyzji Polsatu o trasmitowaniu meczu w Gdańsku. Nie wiem co ich podkusiło, by wybrać akurat ten mecz, mając w pamięci poprzednie „wyczyny” Car Gwarant Startu na wyjazdach. Mieli szczęście, bo mecz, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich wyjazdów GTM-u, trzymał w napięciu od początku do końca. Zaczęło się zaskakująco, bo od dwóch podwójnych zwycięstw przyjezdnych. Gdańszczanie osłabienie brakiem Mikkela Michelsena odrobili straty w całości dopiero w biegu ósmym. Żadna drużyna nie była w stanie objąć prowadzenia aż do trzynastego biegu, kiedy to… Start wygrał 4:2. W czternastym biegu padł remis, a sensacja była coraz bliżej. Niestety piętnasty bieg, delikatnie mówiąc, nie potoczył się po myśli gnieźnian i Wybrzeże wygrało bieg 5:1, obejmując pierwsze i zarazem finalne prowadzenie w meczu. Apetyty w trakcie meczu urosły i pozostał spory niedosyt, bo komplet punktów w dwumeczu z Gdańskiem był bardzo blisko.
Piotr Kaczorek 🦆 (Twitter)