Jeden z żużlowców jeżdżących w cyklu Grand Prix, który zresztą jeździ tam cokolwiek nieprzypadkowo, napisał niedawno w swoich mediach społecznościowych dość gorzki post o własnej postawie w tymże cyklu. To, co kryło się między wierszami, można było zinterpretować jako "a idź pan z takim Grand Prix!". I chociaż było to odczucie zupełnie subiektywne, które w dodatku jak się pojawiło, tak przeszło, w sobotni wieczór z całego serca chciałam się pod tym postulatem podpisać.
Jak można żądać Rzymu
Nie wiem, dokąd zmierza cykl mający wyłaniać Indywidualnego Mistrza Świata. Co gorsza, obawiam się, że samo BSI też tego nie wie. Mam dość paskudne przeczucie, że jaki by ten kierunek nie był, na końcu czeka przepaść. Przez kilka sezonów obsada cyklu była, delikatnie rzecz ujmując, wątpliwa. Kiedy już uporaliśmy się z tym problemem, a od stawki odstają znacząco tylko, niestety dla nas, dwaj z trzech zawodników, którzy weszli do cyklu z Challenge’a, czyli własnymi siłami, pojawił się problem inny. Tory. Ściganie. A właściwie jego brak.
Powiedzcie mi z ręką na sercu: na ilu rundach cyklu w tym sezonie coś faktycznie się działo? Pamiętam Hallstavik i trochę Målillę, i… umówmy się, do wieczora z Teterowem to by było na tyle, jeśli chodzi o ściganie. W większości przypadków wszystko jedno, czy żużlowcy ścigają się w Warszawie, Cardiff, czy Horsens. Wygrywa najlepszy sprzęt, plus ewentualnie refleks i dobre wyjście spod taśmy, a i to nie na każdym torze. Mijanki? Zdarzają się, zazwyczaj na skutek błędów lub tego, że któryś z zawodników odszedł od kredy w irracjonalnej nadziei, że gdzieś tam na zewnątrz jest choćby namiastka dobrej ścieżki.
Jasne, to nie wina BSI. Albo inaczej: to nie zawsze wina BSI. Nad cyklem ciąży jakaś straszliwa klątwa, ponieważ od czasu wspomnianej Målilli, czyli de facto początku sierpnia, gdzie ma się pojawić Grand Prix, tam zaczyna padać. Padało w Szwecji i w Gorzowie, i w Krško (gdzie ścigania było, nomen omen, jak na lekarstwo), padało wreszcie w Teterowie. Z pogodą nikt jeszcze nie wygrał – o tym zresztą później – i może dałoby się przełknąć te tory nie do ścigania, skoro przynajmniej udało się je zrobić mimo deszczu… Tylko że ostatnia runda cyklu pokazała, że tor wcale nie musi być nie do ścigania, z jedną ścieżką i handicapem stulecia z pierwszego pola, jak za starych złych czasów „eliminatorów” (kto nie pamięta, ten szczęśliw, kto pamięta, ten wie, że nie zawsze drzewiej bywało lepiej). Szkoda jedynie, że zrobienie toru do walki, toru bezpiecznego i akceptowalnego mimo pogody, kosztowało zdrowie zawodników.
Jak można dopuścić do tego, by walka o Indywidualne Mistrzostwo Świata rozgrywała się na bagnach, których po opadach deszczu nikt nie potraktował traktorem, bez treningu dla żużlowców czy choćby porządnego zapoznania z nawierzchnią? Jak można na czymś takim odjechać prawie całą serię startów i pójść po rozum do głowy dopiero wtedy, kiedy jeden zawodnik trafił do szpitala ze złamaniem, a dwóch innych porządnie się poobijało? Czy naprawdę musimy zamiast batalii o ten najważniejszy tytuł oglądać walkę gladiatorów do ostatniej żywej duszy? Może ja się nie znam, ale to chyba nie o to w tym sporcie chodzi.
Niepokoi mnie reakcja samych uczestników Grand Prix na ten tor. Wypowiedzi były ostre, ale znaków protestu, jak półtora miesiąca temu w Szwecji, jakoś nie zauważyłam. A warto pamiętać, że wtedy protestowali nie wszyscy, a ci, którym tor się nie podobał, głównie biegali za Philem Morrisem z uwagami (i patrzcie, jakie niezgorsze zawody wyszły z tych ich uwag). W Teterowie Matej Žagar nie pytał już filozoficznie: „czy żużel jest łatwy?”, a Tai Woffinden nie radził się pakować tym, którym warunki torowe nie odpowiadają. Dlaczego zatem nikt się nie zorganizował i nie powiedział „stop” PRZED kontuzją Craiga Cooka? Mogę tylko domniemywać, a domniemywam, że albo „góra” przygroziła karami za zorganizowany ruch oporu, albo też żużlowcy najzwyczajniej w świecie przywykli, że nie mają do powiedzenia aż tak wiele. W przeciwieństwie do samozwańczych ekspertów, zazwyczaj kanapowych.
Tor w końcu zrobiono, zawody pojechały i nie to, że dało się je oglądać – jak na tegoroczne Grand Prix były naprawdę dobre! A jednak pojawiła się masa głosów: „w Szwecji by pojechali bez równania”, „kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby tak się przejmować torem”, „panienki kręcą noskami, a to jest Grand Prix, a nie liga juniorów”.
Ciemne chmury wisiały nad Teterow przez cały dzień
W Szwecji by pojechali, owszem. Tylko jednak z równaniem – najpierw zrobiliby z toru coś, choćby kartoflisko, na czym da się jeździć, a nie tylko walczyć o przetrwanie. Ostatnio i po równaniu pojechali – i to pojechali tak, że nasz polski kandydat do medalu IMŚ prawdopodobnie ma sezon z głowy. Takiego ścigania chcemy? Żeby wygrywał nie najlepszy, tylko ten, który będzie mieć najwięcej szczęścia i dojedzie do jesieni w jednym kawałku?
Kiedyś to zaiste było nie do pomyślenia. Kiedyś nie było też dmuchanych band. Kiedyś kariery kończyło się szybko, często – wypadkami, a śmierci w wyniku obrażeń odniesionych w zawodach nie były takim znów nadzwyczajnym zjawiskiem. Szczerze wątpię, czy ktokolwiek chciałby do TAKICH czasów wracać.
To jest Grand Prix. Otóż właśnie. To jest cykl, w którym najlepsi żużlowcy świata walczą o tytuł najlepszego z najlepszych. W związku z tym obsada powinna być mistrzowska, areny zmagań powinny być mistrzowskie i warunki ścigania również powinny być mistrzowskie. A nie przypadkowe, byleby odjechać ku uciesze gawiedzi. Gawiedź też zyska, jeżeli to będą mistrzostwa w ściganiu się, a nie w jeździe w kółko na cztery okrążenia.
Czas gladiatorów już minął i niech nie wraca. Trzeba dbać o żużlowców, bo to oni są w tym sporcie najważniejsi, jakich teorii byście na ten temat nie słyszeli. A egoistyczne „ja chcę, żeby jechali, więc mają jechać” nie przystoi osobom w wieku powyżej lat czterech.
Jak można wygrać z deszczem
„Ja chcę, żeby jechali, więc mają jechać” było chyba hasłem weekendu. Przynajmniej od sobotniego południa, kiedy Ekstraliga Żużlowa wespół z nsportem oraz Unią Leszno postanowiła przełożyć mecz finałowy. Oj, gorąco się zrobiło, tak gorąco, że każdy tor by wysechł. Oto bowiem wszelkie miejsca w Internecie, gdzie o przełożeniu poinformowano, zalała fala komentarzy wściekłych kibiców. Dla jednych decyzja zapadła zbyt wcześnie, ponieważ prognozy pogody lubią się przecież mylić. Dla innych – zwłaszcza tych przybywających z daleka – za późno, ponieważ zdążyli już wyruszyć w drogę. Dla kolejnej kategorii nie powinna zapadać w ogóle, ponieważ „w 2010 pojechali”, a zresztą „deszczu i tak nie będzie”.
Technologia poszła do przodu, a krótkoterminowe prognozy numeryczne rzadko się mylą. W związku z tym w Lesznie w niedzielny wieczór lało. Ale gdyby ktoś sądził, że to kibiców uspokoi, był w naprawdę grubym błędzie. Bo przecież ktoś w przyszłą sobotę nie może, a ktoś inny już się nastawił, że obejrzy żużel. A w ogóle to można było te zawody przełożyć na dwunastą, o dwunastej jeszcze nie padało…
Otóż nie. Nie można było. Chociażby dlatego, że w sumie trójka liderów obu drużyn startowała w sobotni wieczór w owym nieszczęsnym Grand Prix. I może dla kibiców liga jest od turnieju ważniejsza, ale po pierwsze żużlowcy to nie kibice, a po drugie nawet gdyby jakimś cudem mogli bez większych konsekwencji wymiksować się z udziału w turnieju (zapewniam: nie mogli) i chcieli to uczynić, to i tak fizycznie byli już w Niemczech. Poza tym nikt nie jedzie na Grand Prix na spontanie, zwłaszcza kiedy dzień później ma finał ligi. Najlepsi z najlepszych układają dokładny plan, z uwzględnieniem czasu na przejazd między zawodami, choćby namiastkę regeneracji, posiłki i tak dalej. Nie da się przełożyć zawodów na wcześniejszą godzinę bez burzenia tych planów. A wiecie, to jakby żużlowcy są najważniejsi. To oni ryzykują bardzo wiele, by się ścigać i dostarczać kibicom radości. To oni są tylko ludźmi, i chociaż to ich praca, to ona jest trudna i ryzykowna z samej definicji, nie powinno się dodawać im utrudnień. Naprawdę wystarczy już kłód pod nogami. Model „płacę i wymagam” jest ze strony kibica brakiem elementarnej empatii i zrozumienia działania sportu. A gdyby tak się zdarzyło jakimś pokrętnym cudem, że faktycznie zawody odjechałyby w południe, bez oprawy należnej finałowi, a ci, którzy myślami dopiero wyszli z Teterowa, jak jeden mąż zawaliliby ten mecz? Wątpię, czy ktokolwiek byłby zadowolony.
Z pogodą nikt jeszcze nie wygrał, naprawdę. To nie jest złośliwość klubu czy Ekstraligi ani wina zawodników, że jesienią lubi padać deszcz. I, uprzedzając rozważania, nie jest to też wina lipcowej przerwy w rozgrywkach. Gdyby przerwy nie było, a finał odbywałby się w pierwszy weekend września, iluż znalazłoby się malkontentów, uznających, że za wcześnie się sezon kończy i co to ma być, tyle miesięcy bez żużla? A mogłoby się przecież zdarzyć i tak, jak to już bywało kilkukrotnie – przerwy by nie było, a przedłużająca się do kwietnia zima storpedowałaby pierwsze dwie kolejki ligowe i finał i tak jechałby na przełomie września i października. Jedyny sposób to masowe budowanie zadaszonych stadionów, co sporo kosztuje i sporo czasu zajmuje.
Jak rozwiązać problemy nie do rozwiązania
Przy czym dach chroni od opadów, a i to nie zawsze. Pamiętam takie Grand Prix w Toruniu, na którym deszcz zacinał i trafiał akurat w ten jedyny fragment toru, którego dach nie chronił. Jakimś cudem zawody zostały odjechane i chyba nawet nikt nie skończył ich w szpitalu. Dach dachem, ale te toruńskie, październikowe rundy rodzą inny problem: zimno. Silniki inaczej funkcjonują w niskich temperaturach. Kibic zaś nie funkcjonuje w ogóle. Jeżeli Phil Morris marzy o rundzie w Rosji, to Toruń może organizować Grand Prix Syberii. Ba, organizuje je od lat i nic nie zapowiada, żeby w tym roku miało być cieplej. Rozgrzeje nas chyba tylko ostatnia prosta walki o tytuł Indywidualnego Mistrza Świata, chociaż trudno przypuszczać, by Tai Woffinden wypuścił złoto z rąk.
Ciekawa sprawa z tą pogodą tak swoją drogą. Dekadę temu najważniejsze rozstrzygnięcia zapadały w połowie października, gdy jednego weekendu odbywał się i ostatni turniej Grand Prix (słynne GP Niemiec w Bydgoszczy… przepraszam, Brombergu), i rewanżowy mecz finałowy Ekstraligi. Najcieplej to nie było, sama przypłaciłam ten intensywny weekend zapaleniem oskrzeli (głównie z powodu ulewy po treningu przed Grand Prix), ale jeździć się dało. Niby wisi nad nami globalne ocieplenie, ale te październiki jakieś mroźne się robią.
Wygląda na to, że przez najbliższe lata przyjdzie nam jednak przełykać gorycz rozczarowania, gdy od czasu do czasu nie damy rady przyjechać na mecz ulubionej drużyny z powodu warunków pogodowych. Zresztą, powiedzcie mi: kto chciałby moknąć i oglądać zmagania z torem zamiast prawdziwego ścigania?
Trzymajmy kciuki, żeby ten finał odbył się chociaż w sobotę albo niedzielę, a nie zamienił w epopeję jak słynny finał Ekstraligi 2009, który omal nie zbiegł się w czasie z początkiem mistrzostw w ice racingu.
Joanna Krystyna Radosz