Okres transferowy ruszył z kopyta i już wiemy, że Dziki Dzik wrócił do jednej z licznych macierzy, czyli Falubazu. Ciekawe. Zielonogórski klub to jak dotąd jedyny w karierze Nickiego Pedersena, do którego Duńczyk powrócił – i to aż dwukrotnie. Jeździł w nim w roku 2002, a potem w latach 2004-2005. Minęło lat trzynaście, a czy pechowo, czy szczęśliwie, zobaczymy za kilka miesięcy. Na razie skupmy się na opowieści, przerwanej pod koniec feralnego dla Nickiego roku 2012, kiedy czwarte złoto było na wyciągnięcie ręki…
Życie potoczyło się tak, że sezony 2013-2015 obserwowałam nieco z dystansu, częściej wyciągana na żużel niż sama ku temu sportowi dążąca. W każdym związku zdarzają się przecież kryzysy. Najbardziej po drodze było mi podówczas z nowym tworem prosto z Polski – cyklem Speedway Euro Championship. I tak się złożyło, że właśnie w stronę tych rozgrywek przesunęło się też zainteresowanie Nickiego Pedersena. Duńczyk, zdawało się, odnalazł się perfekcyjnie w nowej formule i w pierwszym sezonie był o dwa kroki od mistrzowskiego tytułu. Rok później – w 2014 – dwa kroki zmieniły się w krok. Ale to były trudne lata dla Dzika i wysoka średnia w Ekstralidze oraz sukcesy w rozmaitych turniejach nijak nie przekładały się na triumfy w cyklicznych imprezach. Z tych dwóch lat Pedersen wyszedł z medalami: srebrnym i brązowym, ale złota wciąż brakowało do pełni szczęścia. Nie brakło za to kontrowersji, „sytuacji torowych” powtarzanych do znudzenia i kibiców przekonanych o tym, że za każdy wypadek na torze odpowiada Nicki Pedersen, nawet jeżeli akurat nie jechał w tym biegu.
Samego zainteresowanego być może to niepokoiło, ale z pewnością nie bardziej niż rozpadające się życie rodzinne. W 2013 roku rozstał się z Anne-Mette, a o okolicznościach tej historii żadne z nich nie chce opowiadać. Fakt pozostaje faktem: Nicki stracił swoją główną podporę – rodzinę. Niegdyś skłócony z bratem, teraz poróżniony z byłą narzeczoną. Dodajcie do tego, że parę lat wcześniej równie boleśnie rozstał się z najlepszym przyjacielem i szefem mechaników, Thomasem Isaksenem, po tym, jak okazało się, że ten wplątał się w romans z jego i Nickiego wspólną przyjaciółką, związaną na stałe z innym mężczyzną. Z ludzi, którzy otaczali go w trakcie pierwszych lat na szczycie, pozostali jedynie menedżer, Helge Frimodt, i fizjoterapeutka, Lisa Thomey.Sezon 2012 kibice z Gdańska będą pamiętać długo. Pedersen, będąc absolutnym liderem ekstraligowego Wybrzeża, wspiął się na wyżyny. W przegranym barażu ze Spartą (z niego pochodzi zdjęcie) zdobył 16 punktów na wyjeździe, 17 u siebie. Tak było przez cały sezon, który zakończył z imponującą średnią biegową 2,588 i meczową 14,39. Do dziś żaden żużlowiec nie poprawił tego wyniku. Zbliżył się do niego jedynie Bartosz Zmarzlik (2018) - 2,575 i 13,17.
W parze z małą rodzinną katastrofą poszła i inna zmiana - tym razem na lepsze. Pogubiony po nieudanej pogoni za mistrzostwem świata Nicki wrócił do Stali Rzeszów, jakby w podkarpackim klubie szukał wspomnienia własnej świetności. Ale że do tej samej rzeki nie wchodzi się dwa razy, powrót okazał się nieudany. Zbytnie skupienie na indywidualnych wynikach, problemy na torze i poza nim… To nie mogło się udać. I nie udało się, a po sezonie 2013 Pedersen wykonał ruch transferowy, którego mało kto się spodziewał. Jeżeli istniało bowiem miasto, które w niechęci do Nickiego dorównywało Toruniowi, było to tylko Leszno.
...do momentu, kiedy okazało się, że w sezonie 2014 Duńczyk będzie jeździć w barwach miejscowej Unii. Szok, niedowierzanie, wielkie „ale co”? Podwójcie te uczucia po sezonie – mimo rozmaitych perturbacji, Nagłej Zmiany Trenera i nieco szczęśliwego awansu do play-offów Unia dotarła aż do finału i dopiero tam uległa zdecydowanie najlepszej w sezonie Stali Gorzów. A Nicki Pedersen, choć w nową ekipę wpasowywał się ze zgrzytami, był jednym z architektów największego swojego sukcesu w dotychczasowej karierze w DMP.
Srebro na otarcie łez po gorszym czasie okazało się zapowiedzią rzeczy wielkich. Roku 2015, pogoni za Emilem Sajfutdinowem w SEC (nieudanej wprawdzie, lecz zwieńczonej dwoma zwycięstwami turniejowymi), walki o brąz Grand Prix aż do biegu barażowego, w którym Nicki zostawił w pokonanym polu Taia Woffindena. I mistrzostwa Polski. Co zrobił z Dzikiem Adam Skórnicki? Co zrobiła cała Unia Leszno? Można z powodzeniem stwierdzić, że dokonała sztuki czarodziejskiej i przerwała ciągnącą się przez półtorej dekady Klątwę Pedersena. Często stwierdzamy, i nie bezpodstawnie, że to, co dla polskich kibiców jest Tym Wielkim i Emocjonującym Finałem Ekstraligi, dla obcokrajowców ma status po prostu kolejnego meczu. Ewentualnie takiego, za który można dostać ekstra premię i propozycję lukratywnego kontraktu na kolejny sezon. Ale patrząc na radość Nickiego, który po tylu latach wyzwolił się ze swojej klątwy i wreszcie zdobył złoto w polskiej lidze, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to nie ten przypadek. Wielki egoista też czasem lubił być częścią drużyny.
Skończyła się jakaś epoka. Skończyła się era uzasadnionego przekonania, że tam, gdzie jest Nicki Pedersen, tam pachnie spadkiem z ligi (co nie znaczy, że nikt już nie rzuca takimi hasłami). Kolejny wyścig, w jakim uczestniczył Dzik, był wyścigiem pod hasłem „kto najszybciej zakończy negocjacje dotyczące nowego kontraktu”. Pamiętacie? Emil, Nicki i Grzesiek Zengota niemalże na wyścigi deklarowali, że ustalenie warunków z Unią Leszno na 2016 rok zajęło tylko „-naście” minut. Kto wygrał? A czy to ważne?
Oczywiście nie wszystko w roku 2015 układało się tak kolorowo, jak nasz bohater by chciał. Po raz kolejny został czarną owcą w żużlowym stadzie, tym razem z powodu konfliktu z Gregiem Hancockiem. Wściekłą pięść Amerykanina jedni uznali za cios sprawiedliwości, inni zaś za rysę na wizerunku „żużlowego dżentelmena”. A Nicki oberwał dwukrotnie – najpierw od Grega, potem od opinii publicznej. Wydawać by się mogło, że jego to nie poruszyło, deklarował tak nawet w specjalnie nakręconym odcinku „Czarnego charakteru”. Lecz ja mam w pamięci fragment z biografii Pedersena, o tym, jak wielki jest rozdźwięk między Nickim-osobowością medialną i Nickim-człowiekiem, i wydaje mi się, że za tym pozornym tumiwisizmem kryło się sporo żalu. W końcu jaka by nie była geneza konfliktu, to jemu zdefasonowano facjatę. Chciałabym powiedzieć, że jaki Nicki by nie był, to nigdy nie uderza pierwszy… a potem przypominam sobie kolejny konflikt z tego samego roku i słynne kopnięcie Jacka Gajewskiego podczas meczu Torunia z Lesznem. Z pewnością był to bardzo nerwowy sezon, ale patrząc z perspektywy trzech lat, które od niego upłynęły, nie sposób dojść do wniosku, że Nicki najskuteczniejszy jest właśnie wtedy, kiedy jest nerwowy. Co zresztą zostanie jeszcze udowodnione. A pytanie, czy środowisko chce płacić tę cenę za jednego z najbardziej widowiskowych swoich zawodników, pozostawiam otwarte. Zresztą, jeżeli mam wnosić po komentarzach dotyczących odejścia Nickiego z Grand Prix, to jest ono chyba retoryczne.
Nicki przystąpił do sezonu 2016 zrelaksowany, mniej bojowo nastawiony niż w poprzednich latach, a do tego związany z mistrzynią bikini fitnessu, Helene Huttmann. Tylko że kolejne miesiące bardzo szybko zmieniły odprężenie w rozpacz. Unia Leszno znacznie obniżyła loty, a sam Nicki zaliczał najgorszy ligowy sezon od lat. Posypało się jednak i w Grand Prix. Po szumnych jak zwykle deklaracjach, czego to nie zamierza zwojować w cyklu, sukcesem okazywał się awans do półfinału albo zwycięstwo w pojedynczym wyścigu. Zmieniło się jednak podejście Duńczyka – po nieudanych turniejach zamiast krzyków i rzucania elementami boksu zapadała cisza, zupełnie nienaturalna i przerażająca. Póki Nicki się wściekał, to znaczyło, że walczył. A wściekał się bardziej w polskiej lidze, rozczarowany, zawodzący, odstawiony od składu. Unia Leszno uniknęła baraży tylko dlatego, że takowych nie było, a Nicki nie czuł się już częścią ekipy Adama Skórnickiego. Wszystko było nie tak.
Kibice mówili, że to wina Pięknej Heleny. Że Nicki się zmienił. Że bardziej niż treningi i przygotowanie mentalne interesują go imprezy, mieszkanie w Monako, wypady do Dubaju i wizyty u fryzjera. A on rozpaczliwie chciał pokazać, że mimo nowego stylu życia nadal jest tym samym Pedersenem, którego jedni kochają, a drudzy nienawidzą. Udało się na chwilę, pod koniec sezonu, gdy w szalonym finale SEC w Rybniku przesunął się z końca pierwszej dziesiątki na wymarzone pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej. To był chyba najbardziej emocjonujący i widowiskowy turniej w historii odnowionych Mistrzostw Europy. A Nicki Pedersen znów był na topie i wierzył, że teraz poukłada się wszystko. Nawet Grand Prix.
Szczęście nie potrwało długo. Dzień po triumfie w Rybniku w Pardubicach Nicki miał wypadek. Kilkanaście godzin wcześniej symbolicznie odbierał z rąk Emila Sajfutdinowa tytuł nowego czempiona Europy, a podczas wyścigu o Zlatą Přilbę sczepił się z Rosjaninem i upadł tak nieszczęśliwie, że uszkodził kręgi szyjne. Przyszłość po raz pierwszy stanęła pod znakiem zapytania. Kontuzja nie była jak każda inna – dała o sobie znać ponownie w maju 2017, podczas meczu ligi duńskiej na kilka dni przed Grand Prix Łotwy. Niegroźny z pozoru upadek okazał się mieć arcypoważne konsekwencje…
To była poezja żużla, kiedy Nicki w finale "Zlatej" 2016 przedzierał się z ostatniej pozycji na czoło. A potem... wiele upadków z udziałem "Dzika" widzieliśmy, ale ta nieruchoma, nie dająca znaków życia sylwetka po uderzeniu (hmm, trzaśnięciu) głową i prawym barkiem o tor, została w pamięci. Że on z tego wyszedł i wrócił do wielkiego żużla...
Z roku 2017 pamiętam rozpaczliwe szukanie dostępu do internetu w najdziwniejszych miejscach, za każdym razem, gdy zbliżała się kolejna data przypuszczalnego powrotu Nickiego na tor, potem zapowiedziana data nowych wiadomości po badaniach, komunikatów wygłaszanych po konsultacjach z lekarzami… Padało wiele słów. O niebezpieczeństwie w przypadku kolejnej kontuzji, o możliwym paraliżu, o niestabilnej sytuacji kręgów Duńczyka. Zapewne nie tylko mnie wydawało się, że decyzja o końcu kariery to tylko kwestia czasu. Nie doceniliśmy ambicji Nickiego. Ten chłopak, który niegdyś był gotów zrobić wszystko, by zasłużyć na szacunek i podziw, nie zamierzał żegnać się z torem po takich dwóch sezonach. Nie w tym stylu. Wrócił. Najpierw na dekorację niespodziewanych mistrzów Polski, wszak dołożył do triumfu Unii Leszno swoją malutką cegiełkę. Podczas nagradzania Byków i wielkiego afterparty Nicki był głównym kamerzystą, a jego nagrania wrzucone do mediów społecznościowych dziś mają status lokalnej legendy. Jeżeli ktoś nie miał okazji ich obejrzeć: legenda wcale nie jest przesadzona, na tych krótkich filmikach nowokreowani mistrzowie Polski naprawdę zostają przedstawieni w… ciekawym świetle.
Wiadomo jednak było, że po tym sezonie Nicki nie ma już czego szukać w Lesznie. Nie dostanie takiego kontraktu, do jakiego przywykł i jaki zabezpieczałby go na wypadek kolejnej kontuzji. Trafił do innej Unii – beniaminka z Tarnowa. Niejako w pakiecie z innym Duńczykiem, przesiedleńcem z Leszna – Peterem Kildemandem. To Kildemand miał być tym pewniakiem w Tarnowie, a Nicki – kotem w worku. Kot jednak z worka wyskoczył, a pierwsze mecze pokazały, że Jaskółki trafiły z transferem w dziesiątkę. I może Unia spadła z ligi, może Nicki nie zawsze wykręcał nastopunktówki, ale bez wątpienia można powiedzieć, że założenia spełnił, i to z nawiązką.
Był finał, było złoto i radość, ale chyba sam Nicki czuł, że jest na rozdrożu...
W Grand Prix 2018 wiodło mu się gorzej. Podwaliny pod to „gorzej” położył już otwierający cykl turniej w Warszawie, do którego Pedersen przystąpił z kontuzją odniesioną niedługo wcześniej w meczu Ekstraligi. W ostatnich latach rzadko zdarzało mi się płakać na żużlu, ale tamtego wieczoru na Narodowym łzy same cisnęły się do oczu, kiedy obserwowałam miotającego się po torze Nickiego i w myślach błagałam, żeby się wycofał. Zrobił to – on, niezwykły walczak, starający się nawet wtedy, kiedy wszyscy wokół wiedzą, że to już bez sensu. Przez cztery turnieje w Warszawie Pedersen ani razu nie awansował nawet do półfinałów. Może to jakiś rodzaj klątwy…
Zdarzali się pesymiści, którzy po warszawskiej rundzie twierdzili, iż Nicki powinien dać sobie spokój i skończyć karierę, nim będzie jeszcze gorzej. Lecz poddawanie się w takim momencie nie leżało w walecznej dziczej naturze. I, jak się okazało, bardzo dobrze. W Pradze i Horsens pierwszy raz od dawna Dzikowi udało się awansować do półfinałów, a w drugim z tych turniejów zdobył nawet dwucyfrowy wynik. Takie radości po 2015 roku rzadko się zdarzały, w dodatku był to nieśmiały powrót przed rodzimą publicznością.
Jedna, a nawet dwie jaskółki wiosny nie czynią. Przez dwa kolejne turnieje cyklu Nicki nie błyszczał ani trochę i zajmował te miejsca, do których w ostatnich dwóch latach przyzwyczaił publiczność: gdzieś na końcu, zjeżdżając z toru, ilekroć dalsza walka z motocyklem nie miała sensu. Gdzie się podział Nicki Pedersen, który nigdy się nie poddawał?
Możliwe, że wziął wolne, by poukładać sprawy poza torem. Jeszcze przed sezonem znalazł nową miłość życia, piękną Nataschę, która prócz walorów estetycznych wprowadziła w jego życie sporo spokoju. Blondynka o podwójnie skandynawskiej (duńsko-szwedzkiej) tożsamości mogła powierzchownemu obserwatorowi wydać się właściwie Heleną-bis, skupioną jedynie na rozrywkowym życiu i kolejnych imprezach, to w Monako, to w Dubaju. Nic bardziej mylnego. Starsza od Heleny, wiodąca ustabilizowany tryb życia Natascha okazała się tym wsparciem, którego Nicki potrzebował. Pedersen wrócił do Danii, zbudował dom nad zatoką, zaczął więcej czasu poświęcać życiu rodzinnemu (zresztą, nowa partnerka to matka przyjaciółki Mikkeline), a mniej wystawnym imprezom. Ta zmiana priorytetów pomogła, a symbolicznym wyrazem jej skuteczności były obrazki po Grand Prix w Målilli.
Nikt nie miał pewności, czy ten turniej w ogóle się odbędzie. W Szwecji padało (jak zwykle) i tor przypominał kartoflisko (też jak zwykle), ale tym razem był po prostu niebezpieczny i część zawodników nie chciała ryzykować zdrowiem, byle tylko zadowolić fanów oraz oficjeli. Na czele protestu stanął Nicki, dokładnie ten, który kilkanaście lat wcześniej tak uparcie chciał jechać w Berlinie i który w 2006 roku śmiał się z podobnych protestów w wykonaniu Tomasza Golloba. Wiek, kontuzje i wiszące nad głową jak wyrok orzeczenie lekarskie zmieniają perspektywę. Podobne odczucia względem toru miał też Greg Hancock, a widok wspólnej konspiracji obu panów niejednego mógł zdziwić. Nie ulega jednak wątpliwości, że dwa „dinozaury” Grand Prix w pewnym sensie uratowały widowisko. Czego byście nie sądzili, ich protest był konstruktywny, a Nicki biegający za Philem Morrisem i pokazujący, które fragmenty toru należy poprawić, był tego najlepszym dowodem.
Najwyraźniej Pedersen nadałby się na toromistrza. Grand Prix w Målilli okazało się jednym z najbardziej widowiskowych w sezonie. Nicki zaś pierwszy raz od 2015 roku dotarł do finału zawodów… i wygrał je. Tak po prostu, jak to kiedyś zrobił w Chorzowie jako żużlowy dzieciak albo w Krško z chorymi nadgarstkami. A gdy dotarło do niego, że tak, dojechał na metę jako pierwszy w tym najważniejszym wyścigu, rzucił się w stronę trybuny, na której siedziały obok siebie jego matka jego dzieci i obecna partnerka, dwie współautorki mniejszych lub większych sukcesów Nickiego. Właśnie ten obrazek w pełni dowodził harmonii, jaka nastąpiła w życiu Pedersena.
Może to jedno Grand Prix nic nie zmieniło, tak jak wcześniej niczego w postrzeganiu Nickiego nie zmieniły dwa złote medale Drużynowych Mistrzostw Polski (i tylko jeden z nich mocno na wyrost!). Może jeszcze tej samej jesieni skończyła się przygoda wielkiego mistrza z cyklem – na zawsze lub tylko na chwilę. Ale czy skończył się sam Nicki?
Cykl zmagań o Indywidualne Mistrzostwo Świata i drużynówka, z której nasz bohater zrezygnował kilka lat temu, to daleko nie wszystkie możliwości, jakie przed zawodnikiem otwiera żużel. Pedersena chcą zobaczyć na długim torze, ponoć dostał propozycję dzikiej karty na longtrackowe Grand Prix. Odrzucił ją jednak, zapewne doskonale świadomy, że z mikrym doświadczeniem na długim torze nie ma co stawać w szranki z najlepszymi. Na pewno ma jeszcze coś do udowodnienia w ligach. Na pewno chciałby wrócić do Mistrzostw Europy.
I na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. To w końcu Nicki Pedersen. Jak będzie chciał się pożegnać, zrobi to tak, że wszyscy jego pożegnanie usłyszymy.
Joanna Krystyna Radosz