Właściwie ten felieton miał być napisany tydzień temu i nosić wdzięczny tytuł "Nikt nie jest Taiem Woffindenem". Ponieważ jednak życie zadecydowało inaczej, zdążyło się okazać, że początkowy tytuł nabrał aż nazbyt dużo znaczeń, a tekst zaczął się domagać kwestii, które nijak się w tym haśle nie mieszczą. Dlatego pamiętajcie, nigdy nie odkładajcie wizyt u lekarza i pisania tekstów, które mogą się szybko zdezaktualizować. Ale fragment o Taiu i tak będzie, zasłużył w końcu, co nie?
Nikt nie jest Taiem Woffindenem
Z bohaterem tytułowym tego śródtytułu jest pewien problem: narastający w czasie rozdźwięk między Taiem-mitem i Taiem-sportowcem. Jak obie te konstrukcje mają się do Taia-człowieka, nie podejmuję się wyrokować, ponieważ nie zaliczam się do grona najbliższych przyjaciół Woffindena, a mówiąc zupełnie bez ogródek: znam go na tyle, na ile sam dał się publicznie poznać. I na początek dobrze jest pamiętać o tym rozróżnieniu, bo tak często i dziennikarze, i kibice używają skrótu myślowego, dość oczywistego, rozprawiając o naturze tego czy innego sportowca, i mając na myśli naturę jego obrazu wykreowanego na potrzeby sportowego środowiska. Potem to niedoprecyzowanie prowadzi do nieporozumień.
Tutaj zatem nieporozumień nie będzie. Mówię o tym Taiu, którego znamy ze stadionów, ekranów telewizora, doniesień medialnych, wywiadów i social mediów. Z jednej strony – ikonie współczesnego żużla, równym gościu, który ma gdzieś co to niby „wypada”, mówi co myśli, nosi fajne tatuaże, ma swój styl, angażuje się charytatywnie, jest dobrym duchem drużyny, gdzie by nie występował… Dość, zasłodziłam się. Z ikonami jest ten problem, że łatwo przesadzić w śpiewaniu hymnów pochwalnych. Z drugiej strony tego lustra plasuje się Tai-sportowiec: równy gość z fajnymi tatuażami, trzykrotny mistrz świata, zazwyczaj sympatyczny, ale dość zarozumiały (któż nie słyszał, jak to rzekł przed sezonem, że „nikt nie jest Taiem Woffindenem”, prócz Taia Woffindena ma się rozumieć), niekiedy pozytywnie zakręcony, niekiedy z fochami gwiazdeczki. Normalny człowiek innymi słowy. Wielu jest takich zawodników. Żużlowiec A na torze jest bestią i rywale go nienawidzą, ale poza torem to dusza towarzystwa. Żużlowiec B ma w sobie coś z uroczego chłopca z sąsiedztwa, ale jak na torze wyłączy mózg, to ratuj się kto może. C z kolei na torze o rywalach pamięta, jak do płotu dociśnie, to tylko w ramach fair play, ale znów kluby zmienia częściej niż zębatki i odchodzi zawsze w atmosferze skandalu. Każdy ma, że tak klasykiem zalecę, „plusy dodatnie i plusy ujemne”.
Ale cóż, utarło się, że publika potrzebuje jasnego podziału na dobrych, złych i brzyd… a nie, to nie ta branża. Na dobrych i złych w każdym razie. Na tych, którym się zawsze klaszcze, i tych, których się wygwizduje za to, że są. Ponieważ Tai Woffinden należy do tej pierwszej kategorii, wszystko co robi, jest idealne. Wspomniana wypowiedź, u takiego Mateja Žagara czy nawet, żeby pozostać w kręgu mistrzów świata, Nickiego Pedersena, byłaby odebrana jako przejaw ostrej sodówy. Tai jest po prostu „pewny siebie”. Karma niestety wraca w najmniej spodziewanym momencie i po dwóch rundach Grand Prix można było powiedzieć, że faktycznie nikt nie jest Taiem Woffindenem – spośród wszystkich żużlowców, którzy obie tegoroczne rundy odjechali, Brytyjczyk jako jedyny nie wygrał wyścigu. I na tym miał się kończyć ten temat w wersji zeszłotygodniowej, ale niestety smutna refleksja jest taka, że Tai tej statystyki w najbliższym czasie nie poprawi. Kontuzja mistrza świata to paskudna sprawa, bez żadnych ale, zwłaszcza że w lidze był naprawdę niezastąpiony. Nie jestem pewna, czy Sparta Wrocław da radę pojechać „na oparach” kolejne mecze tak, jak zmobilizowała się w Lublinie…
Otóż właśnie. Mobilizacja drużyny z Wrocławia w meczu na torze Motoru Lublin była rzeczą fantastyczną i jestem przekonana, że ekipa Sparty jechała po zwycięstwo również dla swojego kontuzjowanego lidera. Ale to, że oni znaleźli tę motywację w sobie, to ich własna zasługa. To, co wyprawiał na torze Maksym Drabik, zwłaszcza w biegu czternastym, było poezją. To nie Lublin aż tak chaotyczny, to Sparta poczuła w sobie lwią siłę. I przydałoby się, żeby któryś z tych dzielnych spartańskich wojowników dostał za swój zryw symboliczną nagrodę – tytuł Rajdera Meczu.
Rzeczywistość jednak nie może być prosta, a już na pewno nie w żużlu, i właśnie dlatego nikt nie jest Taiem Woffindenem również i pod tym względem, że nikt inny nie zdobył tytułu Rajdera Meczu w spotkaniu, w którym nie odjechał nawet pełnego okrążenia. I cóż, to stawia pod znakiem zapytania całą ideę zabawy. Dotąd myślałam, że to nagroda za szczególne osiągnięcie. Ale jednak to oznaka wsparcia? To czemu Rajderem Meczu w Gorzowie nie został Filip Nizgorski, który nawet toru nie powąchał? A w Lesznie czemu nie nagrodzono Krzysztofa Buczkowskiego, dzielnie zmagającego się z przeciwnikami mimo niedawnych upadków?
Ja wiem, że to typowy konkurs „na lajki”, jakich pełno i wygrywa mister olśniewającego uśmiechu, ale w takim razie nazwijmy to konkursem na najsympatyczniejszego albo najpopularniejszego żużlowca w spotkaniu i po problemie. Posiadanie swoich sympatii i wyrażanie ich nie jest niczym złym, ale ubieranie tego w ideologię, jak to niby Tai swoją heroiczną kontuzją dał Sparcie sygnał do ataku, pobrzmiewa demagogią po grzybkach halucynogennych. Tym bardziej, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ i nie tylko Woffinden, ale ktokolwiek, kogo teraz publiczność uwielbia, może się prędzej czy później nadziać na drugi koniec tego miecza obosiecznego. Idealizacja tego czy innego żużlowca jest o tyle niebezpieczna, że tworzy sprzężenie zwrotne zwane nienawiścią. Z kibicowskiego nieba do piekła w tym sporcie wystarczą czasem dwa kroczki.
Młot na czarownice
Chcecie przykład? Przychodzą mi do głowy dwa z ostatnich czasów. Emil Sajfutdinow został wyniesiony pod niebiosa za bieg dwunasty w Częstochowie, o którym pół środowiska wciąż rozprawia, a który drugiemu pół śni się po nocach. Ale wystarczył tydzień i kontrowersyjna sytuacja z Krzysztofem Buczkowskim, by „ułańska fantazja” stała się „bezmyślną, bandycką jazdą”. Na temat samej sytuacji opinie są różne, ale jak by nie patrzeć, nie był to żaden bandycki faul, ot, obaj panowie za bardzo chcieli i spotkali się w tym chceniu dość niefortunnie.
Druga persona, która jeszcze bardziej odczuła na swojej skórze, jak zmienna bywa natura kibica, to Paweł Miesiąc. U progu sezonu wychwalany za motywację i śmiałe ataki na krawędzi, ostatnio regularnie obrywa za to, że raczej motocykl prowadzi jego niż na odwrót. A jazda Miesiąca się nie zmieniła jakoś szczególnie. Nadal jest śmiała, bez kompleksów, i bywa chaotyczna, zupełnie tak jak była od pierwszego meczu w sezonie. Wydaje się, że dla samego zawodnika jest niespodzianką, gdzie pojedzie i co mu z tego przyjdzie. Tylko że na początku to było urocze, odświeżające, niesamowite w czasach rozkapryszonych gwiazd, które pojadą tylko po stole… a jak już się opatrzyło, ludzie zaczęli dostrzegać, że ten Miesiąc to tak trochę ryzykancko jeździ. I żeby nie było, sama dałam się uwieść w pierwszej kolejce, a refleksja, że to się może skończyć kraksą albo i gipsem, przyszła już po fazie pierwszego zachwytu.
Tłum potrzebuje jednoznacznych postaci i sam wyznacza, kto królem będzie, a kto błaznem. Szkoda, że potrzebuje też i żąda krwi – i to coraz częściej. Kiedy słyszę o tym fantastycznym pomyśle, że po kontuzji zawodnika jednej drużyny sprawca tejże kontuzji także powinien zostać wykluczony do końca zawodów, przechodzi mnie dreszcz. W przypadku ewidentnego, chamskiego faulu – jasne! Od tego przecież mamy czerwone kartki, prawda? Ale w innych sytuacjach? Wykluczyć A, jeśli pójdzie z B na łokcie i obaj będą tak samo zdeterminowani, i obaj upadną, ale B odnowi się niedawna kontuzja? A co, jeśli sytuacja będzie niejednoznaczna i tak na dobrą sprawę wina będzie spoczywać po stronie A, ale B wyjdzie z kraksy bez szwanku, w przeciwieństwie do A?
A może od razu postawmy w każdym wyścigu wirtualnego safety cara, skoro BSI już robi wszystko, żeby zamienić żużel w budżetową wersję Formuły 1? Jak bardzo nie chcemy ich oglądać, wypadki są niestety w żużlu nieuniknione. To kontaktowy sport, którego esencją jest walka łokieć w łokieć i decyzje podejmowane w ułamku sekundy. A takie decyzje nie zawsze są słuszne, jak decyzja Griszy Łaguty, by w pierwszym biegu meczu w Lublinie nie zamykać gazu po nadzianiu się na koło Lamparta. Pretensje Łaguty do młodszego kolegi? Absurd! Czerwona kartka? Jak wyżej. Dekadę temu Grisza tak samo pojechał z Nickim Pedersenem w półfinale DPŚ. Nickiego kosztowało to utratę szans na walkę o kolejny medal w drużynie i sporą przerwę. Ten sam Nicki w 2007 „wykosił” w Eskilstunie Wiesława Jagusia. Pociągnęło go, zamiast zamknąć gaz uparł się, że sobie poradzi, i sobie nie poradził. W żadnej z tych sytuacji nie było perfidii i torowego bandyctwa.
Wspomnienia bez znaczenia
Żużel jest niebezpieczny. Cholernie niebezpieczny, mimo wszystkich środków bezpieczeństwa, które czynią ten sport trochę lepszym i spokojniejszym światem. Ale wszyscy o tym wiedzą. Ci zawodnicy nie powodują celowo niebezpiecznych sytuacji, bo chyba nikt nie chce mieć na sumieniu kontuzji rywala, a zarazem członka wielkiej żużlowej rodziny.
Mam wrażenie, że o tym zapominamy w pogoni za winnymi. Muszą być czarne charaktery, muszą być sprawcy, ponieważ są ofiary. Ale co w przypadku, kiedy sprawca sam następnym razem stanie się ofiarą? Powiemy, że karma wraca?
Do tej ściany kibicowskiej radykalizacji jeszcze nie doszło. Chyba. Mam nadzieję. Tę nadzieję daje mi niesamowity, wspierający oddźwięk na paskudny wypadek Siergieja Łogaczowa. Tuż po kraksie, śledząc niemal na bieżąco losy poszkodowanego Rosjanina, z tyłu głowy, gdzieś między czarnymi scenariuszami, miałam obawę, że ktoś teraz wyciągnie stare sprawki Łogaczowa, przypomni, że nie był święty i „dostał za swoje”… Nie. Na szczęście nikt tego nie zrobił. I tak samo nie wyciągajcie Kimowi Nilssonowi, że to z nim Łogaczow walczył, kiedy doznał tego paskudnego upadku. To mógł być ktokolwiek inny. Tak się zdarza. Taka, niestety, jest druga twarz naszego ukochanego sportu.
Pamiętacie, kto uczestniczył w tamtym biegu Darcy’ego Warda? Witalija Biełousowa? Matiji Duha albo Lee Richardsona? Nie pamiętajcie. To nie ma już znaczenia, ta świadomość nikomu nie przywróci zdrowia ani życia.
Lepiej nie radykalizować. Nie czcić świętych i nie wyklinać łajdaków. W żużlu czarne bywają tylko tory, a białe – kaski. Cała reszta to szeroka gama odcieni szarości.
Joanna Krystyna Radosz
PS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży [zamów przez internet]. Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.