Lato wreszcie raczyło objawić się w pełnej krasie i tropikalna żara skutecznie morduje chęć do pracy oraz, jeśli wierzyć plotkom, dość konkretną część silników. I chociaż sezon trwa dopiero od trzech miesięcy, ligi zdążyły przekroczyć półmetek. Szybko zleciało, prawda? Zaraz zacznie się przerwa lipcowa i bodaj po raz pierwszy w jej historii będzie niemal w całości faktyczną przerwą. Ale zanim będziemy musieli sobie radzić właściwie bez ligowego żużla (z wyjątkami takimi jak elektryzujący pojedynek Wandy Kraków z Unią-Kolejarzem Rawicz), zerknijmy, co przyniosła pierwsza połówka. A ponieważ przyniosła sporo, dzisiaj tylko o Ekstralidze. Na resztę lig przyjdzie czas w upalne lipcowe dni.
Romans z Bykami i Spartanami w tle
Zmagania najlepszej/najdroższej/najszybszej/najzabawniejszej (niepotrzebne skreślić) ligi świata dokładnie w połowie, przynajmniej dla tych zespołów, które awansują do fazy play-off. Niemal na pewno będzie to Fogo Unia Leszno oraz Betard Sparta Wrocław. Musiałby się stać jakiś kataklizm, żeby którakolwiek z tych drużyn opuściła pierwszą czwórkę, przy czym w przypadku Leszna wymagana byłaby co najmniej apokalipsa. W niedzielę Byki znowu wygrały, tym razem w Zielonej Górze, niemal przez cały mecz remisując lub minimalnie przegrywając. Cóż to za odmiana po ubiegłym sezonie, w którym podopieczni Piotra Barona potrafili prowadzić przez większość spotkania i pogrzebać zwycięstwo w końcówce, jak to miało miejsce w Tarnowie oraz Częstochowie. Teraz wygląda na to, że Leszno wyciągnęło wnioski z tamtych porażek i rozwija się w trakcie meczu zamiast „zwijać”. Chyba trzeba współczuć przeciwnikom wielkopolskiej „hydry” – świadomość tego, co Unia Leszno potrafi zrobić z dowolnie wybranym rywalem, nie może dobrze wpływać na morale. Z drugiej strony – wciąż obowiązuje zasada „bij mistrza” i każdy chce dać z siebie sto dwadzieścia procent, bo pokonać Unię to trochę jak zdobyć pół medalu.
A umówmy się – Unia Leszno jest w tym momencie najlepszym i najbardziej stabilnym klubem w Polsce, ale nie jest na jakimś nieosiągalnym poziomie. Jeżdżą w niej tylko ludzie, którzy też miewają kryzysy, a żaden z nich, jak widać po średniej biegopunktowej, nie stanowi maszyny do zdobywania trójek. Każdemu z leszczyńskich seniorów zdarzyło się nie dowieźć w meczu dwucyfrówki. Każdemu z juniorów zdarzyło się przegrać z kimś z rywali w biegu młodzieżowym. To nie są niezwyciężeni tytani, a siła tej drużyny tkwi… no cóż, właśnie w tym fakcie, że Unia Leszno to drużyna i punkty zespołu liczą się bardziej niż indywidualne zdobycze, a cała ekipa bezustannie dzieli się doświadczeniami. Bardzo romantycznie i idealistycznie to brzmi, te wszystkie team spirity i wspólne starania, a przecież żużel to prosty sport – wygrywa ten, kto jest pierwszy na mecie, a kto ma więcej punktów po piętnastu wyścigach, ten wygrywa i mecz. Ale skoro najlepszy zawodnik tej drużyny ma dopiero piątą średnią biegopunktową, a juniorski duet nie odsadził na pół prostej konkurencji w swojej kategorii wiekowej, to nie o punkty musi chodzić. Zatem macie empiryczny dowód – bycie drużyną się sprawdza. I na nic tu utyskiwania znudzonych zwycięstwami Unii albo nieżyczliwych powtarzających, że leszczynianie „wygrali zbyt nisko” (z Falubazem, na jego terenie), „za rok już nie będą tak mocni” (Smektała przestanie być juniorem, ale czy kiedy wchodził do składu, był takim pewniakiem? Czy nie okaże się, że podobną siłę ma Szlauderbach albo Pludra?), „wykupili wszystkie gwiazdy” (tu nawet nie ma co komentować, bo ilu mistrzów świata ma w składzie Leszno, a ilu taki Toruń). Unia znalazła receptę na siłę – ale nie ma na nią wyłączności…
Co zresztą widać wyraźnie. Spójrzcie tylko na Spartę Wrocław. Oni też już wiedzą, że kluczem do sukcesu jest wspólne staranie całego zespołu. Rozpoznali ten fakt bojem, tracąc najpierw Macieja Janowskiego, a teraz Taia Woffindena. Ale brak jednego z liderów wcale nie przeszkadza im w wygrywaniu. Nie ma mistrza świata, lecz jego potencjał wydobył z siebie skazywany na rolę „kevlaru” Jakub Jamróg. Przebłyski zaczęły się wydobywać z zagubionego Vaclava Milika. Sparta to drużyna, o której od kilku lat mówiono, że ma duży potencjał, którego nigdy nie wykorzystała w pełni. Może peszyła ją i nazbyt uspokajała obecność Taia Woffindena. Może, paradoksalnie, kontuzja Brytyjczyka była tym chłopakom potrzebna, żeby uwolnić ich własną moc, a kiedy Tajski wróci do zdrowia, drużyna będzie kompletna i potężna. Tego im życzę, bo cóż może być lepszego nad ligę wyrównaną, lecz równającą w górę zamiast w dół?
Myszy, lwy i melodramat
A co z resztą miejsc w play-offach? Wygląda na to, że w tym momencie o awans będą się bić jeszcze trzy zespoły: Włókniarz, GKM oraz Falubaz, kolejność dowolna. Ten ostatni to z pewnością małe rozczarowanie. Żużlowy Real Madryt naszpikowany gwiazdami, o których wartości nikogo nie trzeba przekonywać, spisuje się poniżej oczekiwań. A przecież nie brak indywidualnych punktów, a mecz z Unią pokazał, że i w zielonogórskich juniorach drzemie sporo potencjału. W czym zatem tkwi problem?
Po ostatnim meczu powiedziałabym, że przede wszystkim w braku zespołu. Co zresztą już przed sezonem przewidywali eksperci. Za dużo gwiazd w jednej drużynie, bezustanne tarcia, przeważnie z Nickim Pedersenem w roli głównej… Przy czym nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Nicki został kozłem ofiarnym całej sytuacji. Trudno powiedzieć, żeby Falubaz przegrał z Lesznem przez to, że w jednym wyścigu Duńczyk przeszkodził Patrykowi Dudkowi. Dudek pojechał całe spotkanie poniżej swoich możliwości, nie tak katastrofalnie jak miesiąc temu na Smoczyku, ale ma nad czym myśleć, tym bardziej że nie łapie się nawet do czołowej piętnastki średnich biegopunktowych.
Podobnie Vaculik, który po niezłym początku (i sezonu, i ostatniego meczu) stał się cieniem samego siebie. A trzeba dodać, że jego dorobek wyglądałby jeszcze mniej okazale, gdy nie kontrowersyjna decyzja z biegu czwartego i wykluczenie Smektały po starciu z tymże Vaculikiem. Słowak niewątpliwie miał miejsce pod bandą, nie musiał się pchać leszczyńskiemu juniorowi na koło. Z drugiej strony – równie niewątpliwie Smektała zmienił tor, i już mniejsza o to, czy widział Krakowiaka tańczącego z motocyklem krakowiaka, czy nie. Winni byli obaj w równym stopniu, a powtórki w czterech puścić się nie dało, bo to już nie pierwszy łuk. Sędzia, który nie musiałby się obawiać podjęcia niepopularnej decyzji i bycia publicznie z niej rozliczonym bez możliwości obrony, mógłby wykluczyć obu, by zadość stało się sprawiedliwości sportowej. Czy Krzysztof Meyze rozważałby podjęcie takiej decyzji, gdyby mógł się z niej później wytłumaczyć i miał pewność, że nie stanie się ulubionym kozłem ofiarnym mediów do następnej afery? To wie tylko on. I ja się sędziemu nie dziwię, że zdecydował jak zdecydował, miał do tego prawo, ale sportowa sprawiedliwość pisnęła cicho z urazą.
Zatem Vaculik w pewnym sensie dostał od sędziego może nie prezent, ale drobny prezencik. Skorzystał. Tylko co z tego, skoro potem tej dyspozycji nie utrzymał? Nie ma co płakać po meczu, że rywale przeszkadzali, od tego są rywale, żeby przeszkadzać. Trzeba wziąć przykład z takiego Leona Madsena, który umie wprost powiedzieć: przestańmy się tłumaczyć torem, sprzętem, rywalami. Chociaż akurat Madsen tłumaczyć się nie musi, bo jako jedyny z seniorskiej paki Włókniarza nie zawodzi trenera Cieślaka. Na miejscu Lindgrena, Miedzińskiego i spółki byłabym zresztą z tym zawodzeniem ostrożna, w końcu treneiro hoduje psy, które, jak odkrył ostatnio pewien portal, pilnowały więźniów w gułagach. Długowieczne skurczybyki. Takim byle żużlowiec nie podoła.
Co ma więc zrobić Włókniarz? Najlepiej zacząć jeździć. Tylko jak tu jeździć, skoro najbliższy mecz to starcie z rozpędzonymi leszczyńskimi Bykami, w dodatku na ich torze? A może to właśnie zmotywowana po ostatnich porażkach Częstochowa zatrzyma rozpędzony walec rodem z Wielkopolski? Przy całej mojej sympatii dla Unii Leszno, i dla koncepcji budowania drużyny, i dla tego składu, chciałabym zobaczyć reakcję Byków na porażkę. Nie dlatego, żebym jakoś głęboko wyznawała zasadę „bij mistrza” – po prostu ciekawi mnie, czy przegrywanie też mają teoretycznie opracowane i czy ustanowią w tej materii wzorzec do naśladowania. Czy po ewentualnej porażce Byki będą szukać winnego? Czy wytłumaczą się warunkami torowymi albo sprzętem? Czy przegrana wpłynęłaby na panującą w zespole atmosferę? Z jednej strony bardzo chcę poznać odpowiedzi na te pytania, z drugiej jednak jest coś rozkosznego w tym, że zbudowany długofalowo zespół, nie żadna tam jednosezonowa zbieranina gwiazd, ustanawia nowe standardy pokonywania rywali.
Ale mogliby tak przegrać. Raz. Niekoniecznie z Częstochową. Mieliby okazję pokazania, jak się przegrywa z klasą, bo jak Leszno wygrywa z klasą, to już wszyscy wiemy i z zamkniętymi oczami możemy powtórzyć cały rytuał: skakanie, wypowiedzi z szacunkiem dla rywali, tonowanie nastrojów przez Piotra Barona, wzajemne komplementy. A tu potrzeba czegoś nowego. Emocji! Chleba i igrzysk!
Anielska tragedia w ośmiu aktach (oraz Gorzów, o którym mało kto pamięta)
Standardów przegrywania natomiast nie wypracował dotąd Get Well Toruń, choć miał ku temu sporo okazji w tym sezonie. Najnowsza teoria głosi, że torunianie przegrywają przez brak dobrych juniorów. Jasne, to prawda powszechnie znana, że kto ma juniorów, ten rządzi ligą, ale nie ma sensu bezmyślnie odwracać tego wzorca. Umówmy się: Nizgorski to dopiero początkujący ligowiec i nie ma co się po nim spodziewać cudów, Kopeć-Sobczyński przeżywa głęboki kryzys, a Bogdanowicz po przejściu do Torunia to już nie ten Bogdanowicz, który wyczyniał cuda w Gnieźnie w ubiegłym sezonie. Ale to nie tylko ich punktów zabrakło w dwumeczu z Lublinem czy w jakimkolwiek innym spotkaniu. Holta ewidentnie szykuje się do zakończenia kariery, Iversen po dobrym początku sezonu poszedł w ślady Vaculika i cieniuje gdzieś w drugiej linii, a Chris Holder, co to miał się odrodzić w 2019, chwilowo ma problemy z wygrywaniem nawet u siebie, natomiast frustracje zdarza mu się wyładowywać na kolegach z zespołu (patrz: sytuacja z Kopciem-Sobczyńskim). Dodajmy do tego Jacka Holdera, który ostatnio budzi więcej emocji kwestiami pozasportowymi, a także Norberta Kościucha, który przyszedł do Torunia jako mocna druga linia, a nie jako zbawca czerwonej latarni ligi – i oto mamy obraz nędzy i rozpaczy. Sam Doyle meczu nie wygra, choćby nie wiem, jak się starał, a stara się chyba jak nigdy. Trudno się dziwić zmęczonemu Adamowi Krużyńskiemu, któremu z meczu na mecz, wydaje się, przybywa siwych włosów. Widać, że to człowiek, któremu na toruńskiej drużynie naprawdę zależy. On nie szuka winnych gdzie indziej, spuszcza głowę i przyznaje: tak, zawalamy. No, zawaliliście, panowie. Jeszcze przed sezonem, a nawet dwa sezony temu, kiedy trzeba było szukać koncepcji zespołu zamiast wybierać z rynku transferowego najdroższe gwiazdy i liczyć, że jakoś to będzie. Ale czy to w ogóle wina Krużyńskiego?
W cieniu toruńskiej katastrofy trudne chwile, po cichu, przeżywa też Stal Gorzów. Zmarzlik seryjnie kompletuje jedynie w Szwecji, ale przecież jedzie nadal jak przystało na lidera. Pogubiła się za to reszta drużyny i zdecydowanie pogubił się ten, który kontraktował Petera Kildemanda. Przy całej sympatii dla Duńczyka, to nie jest zawodnik na Ekstraligę, i nie jest nim od kilku lat, ale wciąż i wciąż jedzie na przeterminowanej opinii z jednego świetnego sezonu. Na dodatek teraz Stal musi sobie radzić bez Szymona Woźniaka, który w każdym meczu dowoził cenne punkty. W efekcie gorzowski zespół będzie wraz z Lublinem i Toruniem walczyć o uniknięcie baraży. Czy grozi mu spadek? Nie sądzę. Gorzów oprócz Zmarzlika ma całkiem niezłych juniorów, a i seniorzy potrafią błysnąć, nawet Kildemand, kiedy akurat nie jest zajęty nieczytaniem regulaminu Ekstraligi.
I jeszcze dwa zaskoczenia
A Lublin? Lublin jak na razie jedzie swoje. Wciąż skacze wyżej głowy. Wciąż zaskakuje, jak w meczu w Toruniu, gdzie Koziołki objeżdżały zawodników Get Well jak chciały. Jeszcze jedno-dwa zwycięstwa i nie tylko umknie ze strefy spadkowej, ale może i przed barażami ucieknie. Przesympatyczni lubelscy kibice zasługują na Ekstraligę jak mało kto, natomiast ta dziwnie szyta, patchworkowa drużyna z zawodnikami, których już skazano na drugą ligę, albo i koniec kariery, wciąż ma potencjał na zaskakiwanie. Kibic zaś lubi być zaskakiwany, czyż nie?
Podobną niespodzianką in plus jest zdecydowanie postawa GKM-u Grudziądz. Ten zespół był skazany, jak co roku, na miejsce powyżej baraży, a poniżej play-offów, tymczasem wyraźnie zamierza wykorzystać słabość Włókniarza i tarcia w Falubazie i wywalczyć sobie po raz pierwszy od czasu wejścia do Ekstraligi lokatę w pierwszej czwórce. To drużyna, która do tej pory była oparta na silnym liderze – Artiomie Łagucie – i grupie wsparcia z potencjałem na „coś więcej”. A tu niespodziewanie lider nie jest już aż takim liderem, ponieważ równo zaczęli jechać także Krzysztof Buczkowski i Kenneth Bjerre, zaś Przemysław Pawlicki i Antonio Lindbaeck wciąż szukają szybkości, ale trudno ich nazwać autsajderami. Co jeszcze ma Grudziądz? Ano, Grudziądz wreszcie ma juniorów. I oto klucz do sukcesu. Sami młodzieżowcy Ekstraligi nie przegrają, ale za to mogą wygrać miejsce w play-offach.
Recepta na sukces wydaje się zatem prosta: zgrana drużyna, juniorzy, którzy potrafią urwać punkty seniorom, konstruktywna krytyka zamiast zwalania winy za swoje niepowodzenia na wszystkich dookoła. No i oczywiście trochę szczęścia, bo bez niego można skończyć z defektem w najważniejszym momencie sezonu.
Joanna Krystyna Radosz
PS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży [zamów przez internet]. Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.