Miało być dziś o ligach tak zwanych niższych, co nie znaczy, że gorszych. O tym, jak w onych ligach układa się życie w lipcowej przerwie. Niestety, lipcowa przerwa uderza do głów tak bardzo, że niepodobna o tym nie wspomnieć. I roi w głowie sporo refleksji, niekoniecznie z żużlem związanych, ale jak najbardziej dla żużla sensownych. Korzystając z letniej pory, pozwolę sobie na wstęp quasi-naukowy, a nuż kogoś do refleksji skłoni.
Polaka portret niekoniecznie własny
Holendrzy to naród mały i niezbyt żużlowy (chyba że mówimy o long tracku, to wiecie, to zmienia postać rzeczy), ale wydali na świat trochę mądrych ludzi. Jednym z nich jest pan Geert Hofstede, któren jako pracownik pewnej korporacji kilkadziesiąt lat temu przypadkiem odkrył, że kultury różnią się między sobą na poziomie kilku parametrów. Jedne bardziej cenią kolektyw, inne promują indywidualność. W jednych panuje ścisła hierarchiczność w domu, zagrodzie i państwie, inne znowuż są egalitarne aż do bólu zębów. Pan Hofstede powołał zespół do dokładniejszego zbadania tych różnic i puff! Tak powstały tak zwane modele kultury, które pozwalają opisać mentalność ponad setki kultur narodowych (jeżeli kogoś interesuje ten temat, może pooglądać poszczególne modele tutaj - i nie, autor nic mi za to nie płaci, a może powinien).
Dla całego mojego wywodu istotne jest jednak, co pan Hofstede mówi o Polakach. A mówi rzeczy ciekawe: żeśmy mocno hierarchiczni; niby promujemy indywidualność, ale jednak wystający gwóźdź należy dobić; żeśmy naród bardziej męski niż kobiecy, znaczy bardziej nastawiony na rywalizację i podziw dla silnych niż współpracę i współczucie dla słabych. Że wreszcie bardzo kiepsko znosimy niepewność i wolimy tradycję od nowoczesności. Te cechy same w sobie nie są ani dobre, ani złe, po prostu są. I nie znaczy, że każdy Polak taki będzie, tylko że to raczej nasz portret zbiorowy, pasujący do większości. Po finale IMP mogę stwierdzić – oj, pasuje, i to jeszcze jak. Przede wszystkim dlatego, że dla kibica żużlowego cały ten konglomerat cech sprowadza się do bardzo prostej i jakże powszechnej reakcji. Kiedy „swój” wygrywa, oklaskom i zachwytom nie ma końca. Ale niechby przegrał o raz za dużo, od razu poczuje na własnej skórze, na jak pstrym koniu jeździ łaska kibicowska. Bez nazwisk i sytuacji, to tu niepotrzebne. Wszyscy wiemy, jak działa ten model.
Awantura jak co roku, czyli odgrzewanie starych kotletów
Kiedy ostatnio na finale Indywidualnych Mistrzostw Polski nie zdarzyło się nic, ale to absolutnie nic kontrowersyjnego? Szczerze mówiąc, nie jestem pewna. W końcu nawet dwa lata temu, kiedy złoto odbierał zalany łzami szczęścia Szymon Woźniak, oprócz głosów zachwytu nad tą niespodzianką były i takie, co to twierdziły, że „psim swędem” mu się to złoto dostało.
Co się odpierwiastkowało rok temu, to chyba wszyscy dobrze pamiętają, a jak ktoś nie pamięta, to odsyłam do własnego spojrzenia na sytuację. Kontrowersyjne wykluczenie Bartka Zmarzlika echem dzwoniło przez nieomal rok, aż nadszedł kolejny finał i kolejna sytuacja Zmarzlik – Pawlicki (młodszy). Sędziował kto inny i decyzja też była inna, choć wątpię, by te dwa czynniki pozostawały w ścisłym związku. W każdym razie po gorącej sytuacji w trakcie biegu, która nikogo nie pozostawiła w bandzie, ale mocno przetasowała stawkę, Artur Kuśmierz postanowił bieg przerwać i przyjrzeć się, co to się zadziało. Złośliwi twierdzą, że przerwał bieg, bo Zmarzlik gestykulował intensywnie, spadłszy na ostatnie miejsce po ostrym wejściu Piotra Pawlickiego. Inni – że po co arbiter oglądał powtórki, skoro gorzowianin utrzymał się na motocyklu wyłącznie dzięki własnemu kunsztowi. Ale sędzia zachował się profesjonalnie: nie tylko nie podszedł do sprawy na zasadzie „nie było upadku, nie ma o czym mówić”, ale jeszcze starannie przyjrzał się powtórkom zdarzenia, żeby nie popełnić kardynalnego błędu na fali emocji dwojakiego rodzaju. Z jednej strony miał gesty pokrzywdzonego Zmarzlika, z drugiej tumult widowni, w przewadze swojej leszczyńskiej. I przy całej mojej sympatii dla młodszego Pawlickiego, dobrze sędzia postąpił. Musiał kogoś wykluczyć, więc wykluczył tego, który bardziej w sytuacji namieszał.
Co najzabawniejsze, na ostateczne rozstrzygnięcia ta sytuacja nie wpłynęła ani trochę. Zmarzlik z kompletem trójek awansował bezpośrednio do finału, wykluczony Pawlicki z 11 punktami dość sprawnie przeszedł przez baraż i stanął przed szansą obrony tytułu. Nawet więc gdyby to wykluczenie było niesprawiedliwe, nie można powiedzieć, by wypaczyło wynik rywalizacji.
Ale czy to kogoś obchodziło? Gdyby w swoim modelu Geert Hofstede uwzględnił taki parametr jak emocjonalność, Polska plasowałaby się w pierwszej piątce z wynikiem 111 punktów na 100 możliwych. Stadion zaraz po sytuacji podzielił się na tych, którzy bardzo ostentacyjnie oklaskiwali Zmarzlika, gdy tylko ten zjawił się na torze, i na tych, którzy równie ostentacyjnie go wygwizdywali. Przy czym z racji że byliśmy w Lesznie, tych drugich zrobiło się znacznie więcej. No kurczę no, drodzy leszczyńscy kibice, jak was lubię, to przesadzacie, i to ostro. Zły PR robicie własnemu klubowi. Rok temu były idiotyczne gwizdy na Maksyma Drabika w jednym z finałów IMŚJ, po sytuacji z Kuberą niemal identycznej jak ta Pawlickiego ze Zmarzlikiem, teraz wygwizdujecie gościa, którego za tydzień będziecie (taki jest plan) oklaskiwać przy okazji finału Nejszyns of Nejszyns (lub, jak ostatnio zasłyszałam, Speedway of Nachos).
Jasne, Zmarzlik nie jest pomidorową, żeby go wszyscy lubili (przy czym w kwestii pomidorowej zdania również są podzielone). Sama długi czas miałam z nim problem, a nawet nie tyle z nim konkretnie, co z bardzo rozdmuchaną otoczką wokół niego. Bo sam Bartek to jak na żużlowca gość dość zrównoważony, przynajmniej poza torem. W wywiadach raczej dyplomatyczny, sprawia sympatyczne wrażenie, zdecydowanie należy do nieformalnego teamu „skromni i pracowici”. I to w zasadzie nie jego wina, że go wszyscy namaścili na następcę Golloba i zrobili z niego megagwiazdę, o której trzeba wspomnieć w co drugim zdaniu. Również nie on naciskał biały przycisk w niedzielny wieczór i wykluczał z biegu rywala. A gesty? Emocjonalność, drodzy państwo. Na takiej adrenalinie to nie tylko gesty się zdarzały. Bronię go, ale to nie znaczy, że Zmarzlika nie wolno nie lubić. Wolno, jak najbardziej. Ale wygwizdywać bezlitośnie nawet na podium, choć tak właściwie nie zrobił nic niemieszczącego się w ramach specyficznie pojmowanego żużlowego savoir-vivre’u? To już jest, drodzy państwo, wiocha najczystszej wody. Nie warto, no. Bo potem cała Polska jest złego zdania o Lesznie. A po co? A na co? Czy nie lepiej się cieszyć z triumfu Janusza Kołodzieja?
Janusz z ciemności
Ten Kołodziej to biedny jest. Nie tak medialny jak „młodsze pokolenie”, przemyka niezauważony, trochę opłotkami. Nawet konto na Instagramie założył, chyba po to, żeby pokazać ludowi „heeej, ja też tu jestem”, ale czy to coś pomogło? Gdzieżby tam. Ta promująca indywidualizm polskość lubi indywidualizm głośny i spektakularny, a nie takiego porządnickiego Kołodzieja, co to nawet jak nóżką machnie, to się najpierw upewni, czy w pobliżu nie ma żadnego rywala. Kołodziej na torze ma niewiele z bestii i przez to chyba jest dla tłumu nieciekawy. A Kołodziej poza torem? Jeśli chodzi o kontakty z rywalami i kibicami - sama dobroć i uprzejmość! Nuda, panocku, nuda.
Naigrawam się, rzecz jasna, bo Koldi to jeden z tych zawodników, którzy tak ładnie się rozwinęli i tak ładnie wrócili do topu, że zasługuje na pochwał mrowie a mrowie. W stawce Grand Prix pomijany przez media i kibiców, jakby Polaków w czołowej piętnastce było trzech, a nie czterech, choć przecież przebił się do niej nie na fuksie, ale przez sito eliminacji. Jak już ktoś pamiętał o jego obecności, to wieszczył mu konsekwentnie zajmowanie dolnej połówki tabeli. A ten porządnicki, dobroduszny Janusz nie dość, że wygrał w Pradze, to jeszcze potem w wywiadzie stwierdził, że w sumie to nie wie, czy był najlepszy, bo gdyby Emil Sajfutdinow nie zdefektował w półfinale, pewnie jadąc o finał, to kto wie, jak by się ten finał potoczył. Nie wiem, z jakiej planety się ten Koldi urwał, ale potrzebujemy z niej więcej żużlowców.
Przed finałem IMP niby się o Januszu mówiło, ale bardziej dlatego, że tak wypada, w końcu to najbardziej utytułowany zawodnik w stawce, trzykrotny indywidualny mistrz kraju, było nie było. Media jednak w przewadze swojej nakręcały rywalizację Piotra Pawlickiego z Bartoszem Zmarzlikiem z ewentualną pikanterią w postaci udziału Patryka Dudka czy Macieja Janowskiego. A tu z ciemności wyłonił się Janusz, cały na biało, i piękną szarżą w decydującym biegu pozamiatał.
Szkoda tylko, że w obliczu biegu piątego, na którym skupiła się uwaga większości środowiska, ten triumf przeszedł trochę jak gdyby bez echa. A kiedy już ktoś na niego zareagował, to zbyt często były to reakcje w rodzaju: ee, nie zasłużył; gdyby był format jak kiedyś, Kołodziej nie miałby żadnego złota, a Zmarzlik aż trzy; eee tam, Janusz wyszarpał, wcale nie był najlepszy.
W sumie dobrze, że biedny Koldi nie wpadł na to, by na najwyższy stopień podium wdrapać się w towarzystwie rodziny, bo jak nic dostałoby mu się za to, że „robi szopkę”, jak Griszy Łagucie za stanie z synem na podium SEC w Güstrow.
Sprawiedliwość musi być po naszej stronie
Zostawmy jednak komentarze nieracjonalne, a skupmy się na racjonalnych rozważaniach nad sprawiedliwością obecnego systemu wyłaniania indywidualnego mistrza kraju. Jako rzekł Hofstede, wolimy zachwycać się silnymi niż wspierać słabszych, toteż zupełnie zrozumiałe, że irytuje nas myśl, iż mistrzem może zostać ktoś, kto po rundzie zasadniczej zajął raptem szóste miejsce. Szóste miejsce to już nie jedno nieprzewidziane zdarzenie, to ewidentnie słabszy dzień, czyż nie?
Nie bardzo jednak rozumiem, w jaki sposób remedium na tę bolączkę miałoby być przyjęcie systemu z Grand Prix, z dwoma półfinałami, bo i taka rada przewija się przez ogólnopolską dysputę o warunkach rozgrywania IMP. Pomijając fakt, że jeśli mnie pamięć nie myli, system ten jest zastrzeżony przez organizatorów GP (co byłoby strasznie głupie, ale w swej głupocie najzupełniej logiczne – sprawdźmy, co Hofstede ma do powiedzenia o Anglikach), to on promuje już nie szóstego, a ósmego zawodnika ze stawki. Na przykład Mateja Žagara w Sztokholmie 2017 albo Leona Madsena w Warszawie 2019. W Grand Prix to ma sens, rund wszak jest liczba dwucyfrowa. W jednodniowym turnieju? Przypuszczam, że wątpię.
Postuluje się powrót do formuły sprzed roku 2013, kiedy to wprowadzono ową kość niezgody w postaci barażu i finału. Przy okazji – widać jak na dłoni, że dwa ze swoich trzech tytułów Kołodziej zdobył po „normalnym” turnieju, bez „udziwnień”, a w tym trzecim w rundzie zasadniczej także miał największą liczbę punktów, szach-mat, umniejszający dorobek Koldiego!
No dobrze, załóżmy, że faktycznie wracamy do dwudziestu biegów bez finału, z ewentualnym biegiem dodatkowym w przypadku równej liczby punktów. I załóżmy, czysto teoretycznie, że na takiej zasadzie odbywał się finał IMP 2019. I załóżmy jeszcze, że Artur Kuśmierz z biegu piątego wykluczył nie Pawlickiego, a Zmarzlika. Bo tak. Dojechali, jak dojechali (żeby nie tworzyć alternatywnej rzeczywistości przy powtórce). Kto zostaje mistrzem Polski? Maciej Janowski. Kto we wszystkich swoich biegach, w których dojechał do końca, wygrywał z wyraźną przewagą? Dla ułatwienia podpowiem, że jednak nie Janowski (o którym też mówiło się dziwnie mało, a przecież brązowy medal i świetny występ w rundzie zasadniczej to nie byle co!).
A gdyby tak zrobić tylko bieg finałowy dla najlepszej czwórki? Niby wszystko fajnie, ale defekty na prowadzeniu chodzą po ludziach…
Rok temu już wspominałam, teraz powtórzę: sport z natury swojej nie jest sprawiedliwy. Bywa sprawiedliwy mniej lub bardziej, ale nigdy nie jest do końca obiektywny i nigdy nie uwzględnia wszystkich możliwych okoliczności. Czasem decyduje dyspozycja dnia. Czasem decyduje pech kogoś, kto ewidentnie był najlepszy. Szukanie optymalnej formuły jest w porządku, o ile mamy w głowie, że żadna nie będzie stuprocentowo i od początku do końca sprawiedliwa, bo po prostu nie. Już w sportach bez motocykla o to bardzo trudno, a tu oprócz człowieka i jego dyspozycji mamy też sprzęt, który żyje własnym życiem i czasem zawodzi w najmniej odpowiednim momencie.
[A my swoje - system duński! - dop. red.]
Ligo, wróć!
Wniosek wynika stąd prosty i zmieścił się w tytule felietonu: w przerwie od rozgrywek ligowych żużlowy naród dziczeje niepomiernie, nic mu się nie podoba, na wszystko narzeka, kaprysi jak zmęczone długą podróżą dziecko. A pogoda za oknem aż się prosi, żeby ją wykorzystać na jakieś meczycho.
Mam niedobre przeczucie, że GKSŻ do spółki z PGE Ekstraligą wezmą to pod uwagę, z przerwy lipcowej zrezygnują, a za rok pogoda spłata nam psikusa i nie będzie kiedy przełożonych meczów odjeżdżać. Co tu robić? Wie ktoś może?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.
PS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży [zamów przez internet]. Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.