Koniec sierpnia. Nad morzem dogorywa szczyt sezonu urlopowego, w miastach studenckich właściciele stancji poczynają niecierpliwie sprzątać puste pokoje i poszukiwać chętnych do ich wypełnienia, kończy się upał, kończy się lato, a dla niektórych kończy się i sezon żużlowy. Wcześnie, jak zwykle, i jak zwykle ta wczesność skłania do refleksji: a może by tak zrobić dwie ligi po więcej zespołów i niech jeżdżą do września-października?
A może by tak w dziesięciu?
Mówią, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie i cztery partie polityczne. Takoż powiększenia lig mamy tyluż zwolenników, co i przeciwników. Ci pierwsi podnoszą kwestię kończenia sezonu, kiedy lato jeszcze trwa, lecz także problem renowacji stadionów i, o zgrozo, budowy nowych – wielomilionowych inwestycji dla siedmiu spotkań w sezonie. W końcu nawet na takiej Motoarenie poza żużlem dzieje się umiarkowanie dużo: dwa-trzy koncerty, jakiś drift, jakiś koniec lata. A gdzież pozostałym obiektom do Motoareny… Przeciwnicy dużych lig, również rozsądnie, argumentują, że z jednej strony pogoda za rok-dwa może spłatać figla i w efekcie finał to my odjedziemy, ale w roku kolejnym; z drugiej zaś – znajdźcie no takich dziesięciu chętnych, co się do jazdy w Ekstralidze palą, mają na ten cel budżety i, co ważniejsze, stadiony. Mało tego, powiększenie Ekstraligi oznaczałoby konieczność połączenia pierwszej ligi z drugą, a co za tym idzie, zrównania w jednej klasie rozgrywkowej zespołów o dramatycznie różnej strukturze, sytuacji finansowych i ambicjach. Taka Wanda Kraków, która stawia przede wszystkim na przeżycie, zostałaby pożarta przez gigantów w rodzaju Unii Tarnów czy nawet Lokomotivu Daugavpils. Nikt chyba nie chce oglądać meczów do jednej bramki, prawda?
Co się tyczy dziesięciu chętnych, to pomysł nie jest wcale taki poroniony, jak by się zdawało. Ponieważ powiększenie ligi może dotyczyć najwcześniej sezonu 2021, w puli kandydatów możemy rozważać i tegorocznego spadkowicza… Cała siódemka wciąż jeszcze obecna w Ekstralidze chyba nie myśli poważnie nad przenosinami do niższej klasy, Toruń (pod jakąkolwiek nazwą, niczym przysłowiowa róża) będzie głodny powrotu do elity, Rybnik i Tarnów wciąż palą się do jazdy o najwyższe cele, a za rok do grona tych, którzy na serio garną się do Ekstraligi, dorzuciłabym i powracającą do wielkich czasów Polonię Bydgoszcz. To już więcej kandydatów niż miejsc, a przecież nie wiemy, co przez rok spotka taki na przykład Ostrów. Dzisiaj mówi się o nim jako o pewnym kandydacie do baraży o Ekstraligę i do pozostania w pierwszej lidze, ale nie zapominajmy, że i rok temu Rybnik był murowanym faworytem do awansu. A kto awansował? Głupie pytanie, wszyscy to wiemy, ponieważ Motor Lublin to najgorętszy hit tegorocznego sezonu. Tak że tego Ostrowa nie skreślajmy, bo brak deklaracji wielkich ekstraligowych ambicji nic jeszcze nie znaczy. Gniezno też oficjalnie ekstraligowych ambicji nie ma, a o finał biło się właściwie do ostatniej prostej, raczej nie tylko dla samego prestiżu bycia w finale.
Niższy nie znaczy gorszy
No właśnie. Co tam, panie, w niższych ligach, gdzie już tylko na finały czekać i sezon można zamykać? Dziwy się tam dzieją. Konia z rzędem temu, kto by przed sezonem przewidział przedfinałową kolejność zespołów w Nice PLŻ. Nie chodzi mi o Rybnik, bo wszyscy wiedzą, że Rybnik, z Grigorijem czy bez, to zespół z zębem, i to niejednym. Ale ilu śmiałków postawiłoby na to, że ambitny mimo rozmontowania duńskiego Hollywoodu Gdańsk minie się z play-offami? Albo że co roku deklarujący walkę o najwyższe cele Orzeł Łódź będzie musiał się martwić o starcie z Poznaniem lub Bydgoszczą? A Ostrów? Przecież niejeden przed sezonem skazywał beniaminka na ostatnie miejsce i pobłażliwie klepał po ramieniu: „nie martw się, Ostrovio, z tej ligi przynajmniej nikt nie spada na sto procent”. A tu Ostrovia zaraz może pójść w ślady Motoru Lublin i zrobić niespodziankę sezonu. To tylko pokazuje, ile warte są nasze papierowe rozważania. Papier nie jedzie, o czym boleśnie przekonało się kilka drużyn w tym sezonie, a duch drużyny i ambicje sportowe znaczą nierzadko dalece więcej niż tytuły i średnia biegopunktowa. W Ekstralidze przekonał nas o tym Motor, w pierwszej lidze przez kilka sezonów przekonywał Lokomotiv, a w tym roku, pod nieobecność Łotyszy w pierwszej czwórce, dowodzą tego dwie wielkopolskie ekipy: Ostrovia i Start. Obie dobrze zarządzane po dłuższym okresie rozmaitych perypetii pozasportowych, obie budowane rozważnie, krok po kroku, ze starannie dobranych cegiełek. Nieidealne, ponieważ Gniezno przeliczyło się z zakontraktowaniem Andrieja Kudriaszowa – ambitny Rosjanin kolejny sezon może spisać na straty – a i w Ostrowie nie wszyscy zawsze jechali na miarę możliwości.
Tego, co stanowi o sile obu drużyn, nie zobaczycie w samych wyścigach. Każdy literaturoznawca wam powie, że na interpretację wpływają nie tylko słowa, ale też pauzy – dla żużla takie pauzy to to, co dzieje się w parku maszyn między biegami, rodzaj krzątaniny i wzajemnej motywacji, stopień zaangażowania zawodników w losy kolegów, słowa i spojrzenia wymieniane przed założeniem kasku i to, jak te siedmioelementowe puzzle menedżer czy trener umie, kolokwialnie mówiąc, zebrać do kupy. Na podstawie obserwacji mogę zapewnić, że i Rafael Wojciechowski, i Mariusz Staszewski tę sztukę opanowali na poziomie, co tu kryć, ekstraligowym. Może nie zawsze są mistrzami taktyki, ale świetnie panują nad atmosferą po swojej stronie parkingu. Bez tego nie ma drużyny – i play-offów, jak się okazuje, też bez tego nie ma. Chociaż oczywiście samą atmosferą nikt jeszcze meczu nie wygrał, co pokazuje przykład Daugavpils. Tym niemniej, pod rozwagę poddaję wam fakt, że Lokomotiv zaczął wygrywać w końcówce sezonu dokładnie wtedy, kiedy skończyły się tarcia między zawodnikami i zarządem i kiedy udało się obu stronom dogadać w kwestii toru. Nie uwierzę, że to zbieg okoliczności. Po prostu dostali mentalnego kopa, by pojechać na sto dwadzieścia procent i uciec przed barażami.
Polonia Nie-Piła
Atmosfera odmieniła też oblicze innego zespołu, w innej lidze. Polonia Bydgoszcz, na której losach paru ekspertów postawiło już krzyżyk – a zupełnie niesłusznie! – przypomniała sobie, jak się jeździ i informuje, że znowu jest groźna. Nie zdziwię się, jak w 2021 roku zobaczymy ją znowu w Ekstralidze, oczywiście o ile nic się po drodze nie popsuje. Teraz walczy o powrót do pierwszej ligi i Derby Pomorza, i jej szanse wyglądają okazalej niż szanse PSŻ-u Poznań. Dlaczego? Nie ze względu na nazwiska, ponieważ siła składów obu ekip jest podobna. Ale Poznań, waleczny i ambitny, nie pragnie aż tak obsesyjnie awansu. Poznań zadowoli się drugą ligą w razie czego, albo chociaż barażami z Łodzią – w których nie jest na straconej pozycji. Z Polonii zaś wprost leje się rozpaczliwe pragnienie powrotu o klasę wyżej i jeszcze wyżej, i jeszcze. Wyjście z kryzysu, powrót do czasów świetności. Gdy w zeszłym roku spacerowałam po bydgoskim stadionie, poruszyły mnie wytarte, ale wciąż obecne naklejki Monstera, przypominające, że na tym obiekcie niegdyś rywalizowano o najwyższe cele. Do licha, ostatnie Grand Prix w Bydgoszczy odbyło się raptem pięć lat temu, to nawet nie jest pół wieczności! Polonia pamięta, Polonia pragnie. Ośmielę się stwierdzić, że w finale z Poznaniem największym rywalem dla Bydgoszczy będzie ona sama, jej ambicja, która może uskrzydlić zawodników, a może ich spalić jeszcze przed pierwszym biegiem. PSŻ podchodzi do sprawy, jak się wydaje, spokojniej. Przecież nawet nie był pewny tego finału, dwumecz z Kolejarzem Opole rozstrzygając w ostatnim wyścigu. Nie zdąży się nabuzować aż tak jak rozpędzona Bydgoszcz. Ale kto wie, może tym właśnie wygra?
I niech mi nikt nie mówi, że nie ma żużla poza Ekstraligą. Pierwszo- i drugoligowe emocje kipią na równi z elitą. Zaskoczeniem dla mnie będzie, jeśli w półfinałach Ekstraligi walka rozstrzygnie się w ostatnim starcie, tak jak w pierwszej i drugiej lidze. Przy czym zaskoczenie nie oznacza, że nie jestem na to gotowa, w końcu żużel kochamy właśnie za ten dreszczyk niepewności. Pamiętacie play-offy sprzed dwóch lat? Większość kibiców już ostrzyła sobie zęby na Derby Lubuskie o złoty medal, a tymczasem Wrocław i Leszno niepostrzeżenie pokonały wyżej notowanych rywali i jakoś tak mimochodem weszły do finału, gdzie stoczyły pojedynek godzien zapisu w annałach.
Miał być bal
Ten ostatni mecz, na wtedy-jeszcze-Nowym Olimpijskim, zapadł mi w pamięć szczególnie, z uwagi na to, że poświęciłam dla niego bezcenne godziny snu po dwóch nieprzespanych dobach (ściśle związanych z wyjazdami na żużel, żeby nie było, że mam jakoś dziwnie ustawione priorytety). I wystarczyły cztery biegi, żebym zupełnie zapomniała o zmęczeniu, adrenalina zaś nie dała usnąć przez pół kolejnej nocy.
Podobnej klasy pojedynku oczekiwałam w niedzielę, znowu na Olimpijskim (wreszcie bez kłopotliwego epitetu: Nowy). Lecz jak mówi księga żużla: spodziewaj się niespodziewanego. Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji oraz tego, że byki z taką siłą wezmą na rogi spartan. Wystarczyłoby im czterdzieści punktów. Sparcie też by wystarczyło ładne dla oka zwycięstwo 50:40, by trafić – zgodnie z niektórymi teoriami: zamierzenie – w play-offach na osłabiony po toruńskiej corridzie Falubaz. Wygraliby, kibiców ucieszyli, a i Częstochowy uniknęli. To pierwszy powód, dla którego nie kupuję wyjaśnienia o „oddanym” meczu. Po drugie: szanujmy się. I zawodników też szanujmy. Nie wierzę, że taki Tai Woffinden czy Maciej Janowski mieliby w sobie dość pogardy dla sportowego zachowania, by splunąć w twarz kibicom celowo niskimi wynikami, zresztą, to dotyczy całego zespołu. Pieniądze otrzymane z punktów też się zawsze przydadzą. Wreszcie: dlaczego niby Sparta miałaby się obawiać Włókniarza, z którym gładko wygrała dwumecz, albo też przypuszczać, że tenże Włókniarz wyeliminuje z gry Unię Leszno w play-offach? Jasne, że cuda się w tym sporcie zdarzają, ale takie „dopomaganie” im byłoby zaprzeczeniem wszelkich zasad fair play. Już więcej sensu miałaby teoria o tym, jakoby Leszno „sprzedało” mecz w Gorzowie, w końcu przegrało tam w ostatnim biegu i zaledwie 44:46 – co nie znaczy, że i ta koncepcja nie jest bzdurna. A kibicom, pragnącym w ten sposób wytłumaczyć porażkę ulubionej drużyny, obojętnie z jakiego województwa, przypominam: lepiej przegrać w sportowej walce niż się sprzedać. Naprawdę jesteście aż takiego złego zdania o waszych idolach? Wierzę, że nie.
Czy Leszno właśnie pokazało, że nikt mu nie odbierze złotego medalu? Ha, nie takie rzeczy widywaliśmy na światowych torach. Unia ma jeszcze dwa dwumecze do wygrania, nim zawiesi sobie na szyi kolejny złoty krążek – i nie jest powiedziane, że wygra choćby pierwszy. Sport jest piękny w swojej nieprzewidywalności, choćby z logicznego punktu widzenia porażka Leszna z Częstochową była wysoce niesprawiedliwa.
Nie każdy mistrzowi Polski kibicuje, więcej jest takich, którzy kierują się zasadą „bij mistrza”, ale trzeba przyznać, że sposób budowania tej drużyny, pozbawiony zbyt typowej dla żużla krótkowzroczności, budzi szacunek. Podobnie jak widoczne w parkingu zgranie zawodników. Oni nie jadą o swoje punkty, tylko o wspólny wynik. Podoba mi się, że Emil Sajfutdinow po raz kolejny oddał bieg nominowany juniorowi, chociaż tym razem zarobił zaledwie za osiem punktów, nie za dwunastopunktowy komplet. Szkoda, że do biegów nominowanych po tej zmianie Piotr Baron nie desygnował Szymona Szlauderbacha, niech by chłopak pojechał, skoro mecz już i tak rozstrzygnięty… Z drugiej strony – może to i bez sensu, żeby wjeżdżał się w mecz w przedostatnim wyścigu. Trudno powiedzieć. Mam jednak nadzieję, że Unia Leszno już go rozjeżdża, żeby moje pochwały pod adresem tego zespołu nie okazały się przedwczesne.
Najsprawiedliwszym rozstrzygnięciem ekstraligowych play-offów, biorąc pod uwagę wyniki z całego sezonu, atmosferę w poszczególnych zespołach i wszelkie inne czynniki pozatorowe, byłby oczywiście finał Leszno – Wrocław, ale bądźcie gotowi na wszystko. To play-offy, a w nich gra zaczyna się od zera.
Joanna Krystyna Radosz
PS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.
PPS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży [zamów przez internet]. Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.