Najbardziej utytułowany biathlonista wszech czasów, Ole Einar Bjørndalen, w autobiografii podał przepis na zdobycie pięciu złotych medali na pięć możliwych, jak to uczynił na igrzyskach olimpijskich w Salt Lake City. Otóż według Bjørndalena kluczem do sukcesu jest natychmiastowe „zapominanie” o każdym sukcesie i nastawianie się na kolejny medal. Mam nieodparte wrażenie, że polski żużel zapożyczył sobie tę filozofię i trochę ją przerobił: zaledwie kończy się sezon, my już myślami jesteśmy w następnym.
Dwa razy tonąc w tej samej rzece
Mój plan na ten felieton był bardzo prosty: długa laurka pochwalna na cześć wszystkich medalistów DMP. Zaledwie jednak zasiadłam do pisania, okazało się, że tematy bieżące są dalece smakowitsze. Oto bowiem jeden z Ważnych Żużlowych Portali (i nie jest to PoKredzie.pl) podaje, że Andrzej Witkowski wpadł na Pomysł, tak rewolucyjny, że niewątpliwie zasługuje on na wielką literę (pomysł, ma się rozumieć, nie pan Andrzej). Wróćmy do tego, co było przed dekadą, zaadaptujmy na pozycje juniorskie po jednym zagranicznym juniorze na drużynę. W końcu szkolenie juniorów w Polsce i tak jest chwilowo fikcyjne, kluby idą na ilość, nie na jakość, by spełnić wymogi regulaminowe i uniknąć kar. A przyjmując pod swe skrzydła zagranicznych juniorów, nie tylko rozwiążemy problem braku sensownych młodzieżowców, ale też… werble proszę… jako żużlowa potęga pomożemy biedniejszym żużlowo krajom. Tak, tak, biedne żużlowo kraje, wasze cierpienie dobiegło kresu, oto wjeżdża husaria na białym koniu…
Dobrze, już się nie wygłupiam. Po prostu ten pomysł jest tak rozkosznie zły, że nawet nie wiem, od czego zacząć jego krytykę. Może od najprostszego: nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Owszem, dzięki przepisowi o zagranicznym juniorze mieliśmy do czynienia z rozwinięciem talentu takich zawodników jak Tai Woffinden czy Emil Sajfutdinow, ale pytanie brzmi, czy przy ich skali zdolności i pracowitości ten przepis w ogóle był im potrzebny? Moim zdaniem to ten sam przypadek co obecnie Gleb Czugunow czy Robert Lambert (zbieżność narodowości przypadkowa tylko trochę) – zdolny zagraniczny junior poradzi sobie nieźle też na pozycji seniorskiej czy jako rezerwowy. Natomiast zmniejszenie miejsca dla polskich młodzieżowców już zupełnie zahamuje potrzebę szkolenia i za kilka lat obudzimy się w rzeczywistości, w której brakuje zdolnych polskich zawodników do ligi. Co wtedy? Zmniejszymy liczbę polskich seniorów w składzie do jednego? O, wtedy to w niektórych klubach już w ogóle by się po polsku nie mówiło!
Drugim argumentem za zagranicznymi juniorami ma być chęć niesienia pomocy innym żużlowym krajom i dawania zagranicznej młodzieży możliwości rozjeżdżenia się w najlepszej lidze świata. Przynajmniej oficjalnie. Tylko że w ustach Andrzeja Witkowskiego ten argument brzmi jak festiwal kolonialnej hipokryzji. Przypomnę: mówimy o człowieku współodpowiedzialnym za zablokowanie Lokomotivowi Daugavpils możliwości awansu (wywalczonego na torze!) do Ekstraligi. Wtedy jakoś losy żużla poza Polską średnio pana Witkowskiego obchodziły. Wtedy nie interesowało go, że po tej blokadzie Lokomotiv straci sponsorów i szansę na pozyskanie nowych, bo większość patronów interesowała potencjalna możliwość pokazywania się na stadionach ekstraligowych. Wtedy buńczucznie komentował, że Łotysze powinni być w ogóle wdzięczni za otrzymaną od wspaniałomyślnych Polaków szansę ścigania się w polskich ligach. I jak mam sporą wiarę w ludzi, tak trudno mi uwierzyć, żeby pan Witkowski nagle radykalnie zmienił nastawienie. W jego propozycji wietrzę raczej chęć wyrównania szans klubów, w których leży szkolenie młodzieży. Nie od dziś przecież wiadomo, że kto ma juniorów, ten ma medale DMP. Przekonuje o tym historia najnowsza Unii Leszno, los Sparty Wrocław (zwłaszcza w finale), a boleśnie – także fakt, że w Falubazie juniorzy obudzili się zbyt późno, by zrobić różnicę.
Skąd te brzydkie podejrzenia? To bardzo proste. Załóżmy, że faktycznie wejdzie przepis o jednym zagranicznym juniorze. Myślicie, że jakikolwiek klub sięgnie wtedy po nikomu nieznanego Francuza czy Ukraińca, albo po szesnastoletniego Rosjanina, który ma wielki talent, ale potrzebuje oszlifowania? Mocno wątpię. Bogaci ekstraligowcy poszukają raczej takich zawodników, którzy już błysnęli na arenie międzynarodowej, najlepiej w IMŚJ, którzy mają sprzęt, umiejętności, a w idealnym wariancie także zaplecze sponsorskie. A kiedy oni skończą wiek juniorski, sięgnie się po kolejnych: w końcu w takiej Rosji jest kilka prężnie działających szkółek, w tym słynna saławacka, w Daugavpils szkoli się co roku nowe talenciaki, a w Skandynawii to w ogóle można odławiać talenty już na poziomie miniżużla.
Tylko wiecie co? Ci wszyscy zawodnicy, którzy już błysnęli, już mają wyniki, już nie tylko rokują, ale dają realny argument, że będą mocni, poradziliby sobie i bez juniorskiej pozycji w Ekstralidze. Oni mają już podstawy, sprzęt, zespół i, co najważniejsze, mają pieniądze na to wszystko. Nieważne skąd.
Panie Witkowski, problemem innych krajów jeśli chodzi o żużel wcale nie jest fakt, że młodzi zagraniczni zawodnicy nie mają gdzie jeździć, tylko że nie mają za co jeździć. Dzisiejszy speedway to w sporej mierze kwestia sprzętu. Dokładniej: słaby zawodnik na dobrym sprzęcie nie zrobi mistrzostwa świata, ale wybitny zawodnik na słabym sprzęcie nie ma na to większych szans. Żużel kosztuje. Motocykle kosztują, tunerzy kosztują, logistyka kosztuje. Jako osoba, która mocno siedzi akurat w temacie szkolenia w Rosji, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że młodzi Rosjanie umiejętnościami nie ustępują zdolnym polskim juniorom. Przegrywają sprzętem i brakiem możliwości sponsorskich.
Jeżeli panu Witkowskiemu naprawdę leży na sercu dobro dyscypliny, to trzeba pójść inną drogą. Wspólnie z FIM popracować nad zmniejszeniem kosztów uprawiania speedwaya. Albo, jeśli już czepiamy się kwestii juniorskiej, umożliwić przyjmowanie do szkółek zawodników zagranicznych. Wtedy z najlepszymi będą mogli się uczyć żużla zawodnicy z krajów, w których ta dyscyplina dopiero raczkuje. Wszystko inne to środki pokazowe, które nic nie zmienią. A jeżeli wcale nie chodzi o żużel, a o to, żeby zneutralizować siłę szkolenia w tych nielicznych ośrodkach, które faktycznie szkolą na dużą skalę (przede wszystkim Unii Leszno), to może warto powiedzieć o tym wprost zamiast zgrywać „dobrego białego pana”? Kolonializm przestał być modny jakieś sto lat temu.
Nie tacy ponurzy żniwiarze
Zgodnie z przypuszczeniami „rewelacyjny” pomysł zajął tyle miejsca, że nie wystarczy go już na należyte zajęcie się drugim „genialnym” konceptem, czyli powrotem KSM-u. Tyle dobrego, że tego chwilowo nie promują żadne osoby oficjalne, a jedynie oddolne ruchy środowiskowe. Tutaj sprawa jest prosta: KSM to sztuczne wyrównywanie szans sprzyjające krótkowzroczności. W końcu nie opłaca się przy KSM budować składu na lata, ponieważ jeśli okaże się on wyrównany na wysokim poziomie, to i tak po roku się rozpadnie. A „zbijanie KSM-u” to fraza, która na stałe weszła do kanonu prześmiewczych tekstów żużlowych – i nieprzypadkowo. Naprawdę chcecie pod koniec sezonu oglądać, jak dotychczasowi liderzy jadą na olimpiadę? A jeżeli przy braku zmian w składzie KSM ma nie obowiązywać, to tylko wzmocni drużynę zbudowaną długofalowo… i nic nie zmieni. To dopiero byłaby niesprawiedliwość, gdyby wszystkich obowiązywał KSM na poziomie, powiedzmy 45, a Unii Leszno, która składu nie zmienia, nie, i w efekcie miałaby średnią o jakieś piętnaście punktów wyższą.
Powtórzę za mądrymi ludźmi: nie ma sensu równać w dół. Niech inne kluby uczą się budowania składu. W końcu potęga Leszna nie polega na tym, że ma rozdmuchany budżet, kupiło wszystkich najlepszych żużlowców na rynku i zostawiło reszcie klubów ochłapy. To ekipa budowana w przemyślany sposób, oparta na zawodnikach, którzy się dobrze dogadują i znają swoje miejsce, w jak najbardziej pozytywnym sensie. Fakt, że w pierwszych siedmiu biegach rewanżowego meczu finałowego wygrało sześciu różnych zawodników Unii, pokazuje, jak wyrównany to zespół. Trudno powiedzieć, żeby miał jednego lidera, zwłaszcza w perspektywie długofalowej, chociaż oczywiście widać jak na dłoni, że opiera się na dwóch potężnych filarach seniorskich.
O Januszu Kołodzieju w sezonie mówiło się w dwóch przypadkach: albo gdy strzelił kolejny komplet, albo gdy poszło mu fatalnie, czy to w lidze, czy w Grand Prix. Trudno powiedzieć, dlaczego wychowanek tarnowskiej Unii tak się spala w walce o indywidualne mistrzostwo świata. Przecież miał dwa fantastyczne turnieje: w Pradze i we Wrocławiu. Ale nie darmo mówi się, że Kołodziej to zawodnik przede wszystkim ligi. Widać, że to rozgrywkom o Drużynowe Mistrzostwo Polski oddaje całe serce. To jego wybór i trudno go krytykować, tym bardziej dopóki w tych rozgrywkach idzie mu fantastycznie. Przecież jego punkty dla Unii Leszno to nie tylko te, które sam wywozi z toru – w parze czy to z Jarosławem Hampelem, czy z Emilem Sajfutdinowem, robi wszystko, by ułatwić życie koledze z zespołu. Pracuje za dwóch. Teraz Kołodziejowi się wypomina jeden punkt w dwóch turniejach Grand Prix, ale trzeba oddać sprawiedliwość, że w Polsce był ostatnio, dla odmiany, nie do ugryzienia. Może w Toruniu raz jeszcze utrze nosa krytykom.
Z kolei Emil Sajfutdinow, niegdyś jedno z najgłośniejszych nazwisk w żużlowym świecie, stał się w ostatnich latach „zawodnikiem cienia”. Mało się o nim mówiło przez ostatnich kilka sezonów, sam też nie dawał powodów do plotek czy głośnych dyskusji. Wynika to w dużej mierze ze spokojnego charakteru Rosjanina, który przyjedzie na mecz, zrobi swoje, grzecznie zapozuje do wszystkich zdjęć i rozda autografy (i jeszcze za to podziękuje!), po czym cicho wróci do bydgoskiej bazy. Głośniej o Emilu robi się, kiedy odstawi jakąś niesamowitą akcję, jak słynny bieg dwunasty w Częstochowie… i ten bieg chyba dodał mu skrzydeł na resztę sezonu, nie tylko w lidze, ale także w Grand Prix. Strasznie sympatyczny chłopak z tego Sajfutdinowa, na świecznik się nie pcha, po prostu robi swoje i jest w tym diablo skuteczny.
Przy czym zawodnicy cienia to tak naprawdę większość leszczyńskiego składu. Brady Kurtz taki jest niepozorny, a jak przypuści atak, to klękajcie narody. Jarek Hampel ponoć najlepsze lata ma już za sobą, ponoć kontuzje stępiły jego wolę walki, ale czasem wciąż błyśnie dawnym Hampelem, który potrafi wyskoczyć do przodu w najmniej spodziewanym momencie. Bartek Smektała i Dominik Kubera to też grzeczni, spokojni chłopcy, którym sodówa nie uderzyła do głów. Przy czym o ile Kubera od czasu do czasu jeszcze pojedzie bez głowy, o tyle Smektała to taki wzór do naśladowania dla dzieciaków – jak żyć, żeby zostać sportowcem światowego poziomu. Aktualny Indywidualny Mistrz Świata Juniorów jest zawsze miły w obyciu, pracowity, nie ma gwiazdorskich wyskoków, na torze potrafi myśleć, jeszcze niech się okaże, że zawsze odrabiał lekcje zaraz po powrocie ze szkoły…!
Właściwie z całej leszczyńskiej ekipy tylko kapitan ma w sobie ponadprzeciętną dozę przebojowości, czasem przeradzającą się w urocze szaleństwo (jak wtedy, gdy podczas fety po zdobyciu mistrzowskiego tytułu skoczył w tłum kibiców niczym gwiazda rocka ze sceny), czasem zaś, niestety, w gwiazdorskie fochy. Jedno oddać mu trzeba: jeżeli gwiazdorzy, to nie podczas meczu ligowego. Kiedy jedzie Unia, Unia jest najważniejsza. Gdyby nie był żużlowcem, młodszy Pawlicki na sto procent zostałby ultrasem i szalikami oraz racami bronił honoru swojej Królowej. Ot, taki trochę błędny rycerz dwudziestego pierwszego wieku.
Ale ten odsetek grzecznych chłopców w drużynie to jeszcze nie jest przepis na sukces. Prawdziwy klucz to ich zgranie. „Drużyna kumpli”, fraza, która zrobiła po finale DMP niesamowitą karierę, najlepiej oddaje panujące w tym teamie relacje… i pokazuje ideał, do którego powinny dążyć inne kluby, jeżeli chcą stawać w szranki z Unią. Pełna jasność, kto co robi, wyjaśnienie zawodnikom każdej trenerskiej decyzji, narady w każdej przerwie między startami niezależnie od wyników i atmosfera zdrowej rywalizacji – to brzmi jak bardzo pozytywna kombinacja i warto, żeby sięgnęli po nią także inni. W końcu Unia Leszno nie ma monopolu na fajną atmosferę w drużynie, prawda?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.
PPS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży [zamów przez internet]. Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.