Dawno mnie tu nie było. Ale nie dlatego, że w żużlu się nic nie działo albo że żużla nie obserwowałam. Po prostu w czasach zarazy okazuje się, że nie zawsze da się od razu pisać o tym, co człowiekowi w duszy gra… a gra w ostatnich tygodniach sporo, nie tylko Metalika Recycling.
Kto jedzie – żużlowiec czy drużyna?
Nie wiem, czy to literatura naśladuje życie, czy życie literaturę, czy po prostu pewne schematy są oczywiste i niezmienne, mimo że toksyczne. Pozwólcie na (homeopatyczną, mam nadzieję) dawkę autopromocji: w mojej powieści „Szkoła wyprzedzania” jest taka scenka, w której konfrontują się prezesi dwóch klubów żużlowych o skrajnie różnej filozofii tworzenia składu. Pada stwierdzenie: „taka jest między nami różnica. Ty inwestowałeś w zawodników, którzy przywożą punkty. U mnie punkty przywozi drużyna, którą budowałem przez trzy lata”. To stwierdzenie nie odkrywa Ameryki, ale miało w przejaskrawiony sposób pokazać, że jedni kupują zawodników z topu i liczą, że jakoś to będzie, a inni może mniejszym kosztem, może mniej spektakularnie kleją zespół z żużlowców, którzy będą się ze sobą dogadywać. Która z tych postaw wygrała w tekście – możecie się domyślić.
A która wygrywa w rzeczywistości?
Czytam ostatnio dużo komentarzy dotyczących tego sezonu. Że Ekstraliga jest nudna – nie ze względu na tory, tylko ze względu na dominację Unii Leszno, która nawet po przegranym meczu wygląda tak, jak niektóre zespoły nie wyglądają po wygranych spotkaniach. Że nie da się tego oglądać. Że trzeba coś zrobić, żeby Byki nie zdobyły czwartego złota z rzędu i żeby nie miażdżyły już w lidze.
Potem patrzę na wyniki. Nie, Unia Leszno nie miażdży wynikami. Nie wygrywa każdego meczu z dwudziestopunktową przewagą, czasem wygrywa ledwie-ledwie, jak u siebie z Falubazem. Albo przegrywa, jak w Lublinie. Zazwyczaj zwycięża, i nawet dwupunktowa porażka na wrocławskim gruncie wydaje się nie tyle wypadkiem przy pracy, co jakimś nieodłącznym elementem sezonu. Jakby Byki przyjęły strategię: dobra, ten jeden-dwa mecze w rundzie zasadniczej trzeba przegrać. I po prostu pojechały dalej, bo takie jest życie. Nie było dramatu. Nie było nawet niepokoju. Unia wciąż jest pewna
Warto rozmawiać
I ma czego. Dominacja zespołu z Leszna nie kryje się w składzie naszpikowanym gwiazdami. Spójrzcie tylko, w tym sezonie mają top of the top Emila Sajfutdinowa (o którym zresztą będzie później, bo nie mam co udawać, że nie napisałam tego, co napisałam w kwietniu), a poza tym zespół, w którym każdy może wystrzelić i każdy może zawieść. Nie kryje się też w pieniądzach: zeszłoroczny przypadek Get Wella nauczył nas przecież, że pieniądze w żużlu szczęścia nie dają, a tegoroczne przedsezonowe perypetie Byków przekonały, że Unia to nie jest kopalnia złota (tu wstawcie jakiś suchar o Joshu Grajczonku). Sekret wcale nie jest sekretem: Unia Leszno to drużyna. Nie zawsze kompletna, nie zawsze niepokonana – ale drużyna.
Jakie to proste, prawda? Proste, a takie trudne. I nie zawsze stuprocentowo skuteczne. Lokomotiv Daugavpils to też drużyna, i to przez wielkie D, a chwilowo walczy o utrzymanie w eWinner pierwszej lidze. Bo wiecie, z budowaniem zespołu, a nie zbieraniny, jest tak, że niekoniecznie musi wypalić. Ale jak już wypali, to na lata.
Tego, że Unia jest drużyną, nie wzięłam z powietrza ani z suchych wyników. Przyjrzyjcie się na najbliższym meczu leszczyńskiej drużyny drobiazgom poza wyścigami. Temu, jak między startami zawodnicy rozmawiają ze sobą, dzielą się refleksjami albo po prostu są obok siebie. Temu, jak pomiędzy seriami w leszczyńskim obozie zawsze jest narada. Tak nawiasem, rolę tego elementu widać było dobitnie w meczu w Częstochowie: różnica między zespołami polegała na tym, że Unia nawet przy dziesięciopunktowym prowadzeniu organizowała naradę w przerwie na równanie toru, a Włókniarz nawet przy dziesięciopunktowej stracie tej narady nie organizował. To czas dla zawodników, żeby być razem, i dla trenera, żeby wyczuć, jakie nastroje panują wśród żużlowców. Spójrzcie na Bartka Smektałę, który we Wrocławiu, czując, że to nie jego dzień, sam oddał Dominikowi Kuberze ostatni wyścig. Na Piotra Pawlickiego, do którego pretensje można mieć o wiele rzeczy, ale który nadaje się na kapitana: ma dość odwagi, żeby powiedzieć, że zawalił – i dość determinacji, żeby odłożyć na bok własny wynik i skupić się na drużynie. Posłuchajcie, co przed każdym meczem mówi Piotr Baron – nie narzeka na tor ani na swoich podopiecznych, nie tryska też optymizmem przed pierwszym biegiem. Jego wypowiedzi są ostrożne, wyważone, rzecz by można wręcz, że kunktatorskie. I to działa. Zwróćcie uwagę na jeszcze jedną kwestię: jak bardzo działa chemia między zawodnikami, na linii zawodnicy – trener, na linii zawodnicy – kibice. I wyobraźcie sobie, ile potrzeba było pracy, żeby tak ten system ustawić po tym, jak Sajfutdinow i Pawlicki omal nie odeszli.
O pożytku telenowel
Słyszę argumenty, że gdyby dać jakiemukolwiek innemu klubowi tyle pieniędzy, ile ma Unia Leszno, to nawet Wilki z Wittstocka zostałyby DMP (gdyby je oczywiście, wybaczcie żarcik, władze Ekstraligi dopuściły do startu). Tylko że hej, czy my nie mówimy o tym klubie, któremu na początku maja realnie groziła strata dwóch czołowych zawodników? Właśnie z powodu pieniędzy. Czy nie mówimy o klubie, który być może najmocniej z ekstraligowej stawki oberwał przez pandemię, ponieważ opierał się na wielu małych, lokalnych sponsorach? Nie mam pojęcia, jak w tym momencie kształtuje się budżet Unii Leszno, ale jestem pewna, że co najmniej trzy inne kluby w Ekstralidze mają albo identyczne, albo większe zaplecze finansowe. Oczywiście, że bez budżetu nie ma co marzyć o jakichkolwiek sensownych zawodnikach – ale czy nie na tym polega zawodowy sport? Bo wiecie, sportowcy zarabiają na życie występami na zawodach, więc to chyba normalne, że chcą zarabiać godnie. Czy może się mylę?
Słyszę też argumenty, że Ekstraliga jest tak nudna, iż należy zmienić zasady. Przywrócić KSM, rozmontować leszczyński dream team, coś zmienić, przewietrzyć ligę. Co ciekawe, zazwyczaj te argumenty wygłaszają z pełnym przekonaniem osoby, które jednocześnie głośno domagają się powrotu „starego dobrego żużla”, opartego na wychowankach, a nie najemnikach. To trochę zabawne, biorąc pod uwagę, że ponad połowa wyjściowego składu Unii to właśnie wychowankowie (Pawlicki, Smektała, Kubera, Szlauderbach), a pozostała trójka albo jest „wychowankiem przez osmozę” (Lidsey), albo jeździ w klubie od ładnych paru sezonów (Sajfutdinow bez przerwy, Kołodziej z przerwą). Idąc tropem kultu wychowanków, powinno się właśnie krzyczeć o więcej takich klubów…
Tylko że to znowuż jest zły pomysł, bo wtedy płaczemy w międzysezoniu, że rynek transferowy jest zabetonowany i taki na przykład Lublin, który ma pieniądze i pomysł na skład, nie jest w stanie nic zrobić (jak się okazało, jednak był w stanie – i chyba nieźle na tym wyjdzie). Poza tym jakkolwiek idea składu opartego na wychowankach i wierności jednym barwom brzmi cudownie, to jednak nie łączy się z zawodowym, promowanym medialnie sportem.
Po pierwsze, co już powiedziałam: dla zawodników sport to praca, więc wymaganie od nich wierności klubowi, który płaci dużo mniej niż proponuje inny, ma tylko trochę więcej sensu niż wymaganie od przeciętnego Kowalskiego, żeby pracował w firmie X, kiedy firma Y oferuje mu 150% dotychczasowej pensji. Są Kowalscy, którzy stwierdzą, że wolą X, bo tam jest bardziej rodzinnie, są owocowe czwartki i karta multisport, no i dobrze znane szefostwo, które nie mobbinguje. Są tacy, którzy wolą nową przygodę, zwłaszcza z lepszą pensją. W sporcie jest to samo – czasem trzeba zmienić środowisko, żeby nie stać w miejscu. Coś na ten temat wiedzą chyba bracia Holderowie, bo odkąd zaczęli jeździć jako goście w ekstraligowych klubach, widać w ich występach dawno niewidziany błysk.
Po drugie, wyczynowy sport to nie tylko rywalizacja, ale też show. A jego elementem są kreowane konflikty dramatyczne poza sportowymi arenami. Źródłem takich konfliktów są na przykład transferowe telenowele. Brzydko mówiąc: takie dramaty podbijają oglądalność i klikalność, a te z kolei przekładają się na zadowolenie reklamodawców i sponsorów. I interes się kręci. To może zniesmaczać, ale czy oburzać? Tak działa sport. Chcieliśmy wielkiego żużla, to mamy z wszelkimi tego faktu konsekwencjami.
Czy leci z nami pilot?
Ale czy te argumenty znaczą, że powinniśmy faktycznie patrzeć na żużlowe władze z nadzieją, że arbitralnie i w majestacie prawa rozbroją leszczyński walec… czy może raczej bojowy kombajn, by pozostać w stylistyce?
NIE.
Stanowcze, głośne: NIE. Nie dlatego, że tak lubię to poczucie bezpieczeństwa, że co by się nie działo i jaka zaraza na zewnątrz nie szalała, przynajmniej tabela Ekstraligi się nie zmienia. Nie. Co wy. Ja chcę, żeby się działo i żebyśmy mieli walkę o tytuły niepewną od końca jednego sezonu do końca drugiego. Tylko nie w formie równania w dół. Chciałabym po prostu, żeby władze innych klubów uczciwie zadały sobie pytanie: co takiego robi to Leszno, czego nie robią inni? W czym tkwi jego sekret? I żeby nie zadowalały się łatwymi odpowiedziami w rodzaju „mają najlepszych juniorów” (mają, bo wychowują, podpowiem) albo „jakbyśmy mieli Sajfutdinowa, to też byśmy rządzili” (bo jeden zawodnik meczu nie wygra, a poza tym poczciwy Rosjanin chyba nigdy dotąd nie był najlepszym żużlowcem Ekstraligi – i to wcale nie przeszkadzało Unii w zdobyciu trzech mistrzowskich tytułów z rzędu). Służę podpowiedziami: tworzenie odpowiedniej atmosfery; wprowadzenie poczucia spokoju i stabilności; wspólne ponoszenie odpowiedzialności za podjęte decyzje (nie wyobrażam sobie jakoś, żeby Piotr Baron mógł nawet po serii przegranych meczów powiedzieć, że to przecież problem zawodników); zbudowanie zespołu z wzajemnie uzupełniających się i dobrze zgranych jednostek. Punkt bonusowy: zbilansowanie drużyny, w której każdy może w razie konieczności zastąpić każdego.
Naprawdę, równajmy w górę, a nie w dół. Wygląda na to, że już to zrozumiał Falubaz, który wymienił niezgranego z resztą Nickiego Pedersena na teoretycznie słabszego, ale lepiej pasującego do koncepcji Antonio Lindbaecka – i widać, że to był ruch w dobrym kierunku. Podobnie jak danie szansy młodzieżowcom, z których w ubiegłym sezonie śmiał się niejeden kibic. Gdzie dziś są ci, co się śmiali?
I powiedzmy sobie od razu: to nie jest przepis na zespół idealny i niepokonany (Falubaz już o tym wie). Przyjdzie czas, kiedy i leszczyńska maszyna zawiedzie na dłużej, bo nie da się być wiecznie na topie. Ale myślę, że dla perspektywy kilku złotych medali (albo w ogóle kilku medali) w ciągu kilku lat warto spróbować.
No ale to ja. Mnie uczono, że w przypadku problemów winy należy szukać w pierwszej kolejności w sobie.
Joanna Krystyna Radosz
PS: Jeśli brakuje wam żużla, możecie sięgnąć po moje wspomniane w felietonie teksty. „Szkołę wyprzedzania” w formie e-booka kupicie już za 4,99 zł [tutaj], ale papierową też dostarczymy wam do domu, a jaką ma ładną okładkę! Natomiast „Czarna książka. Antologia opowiadań żużlowych” [tutaj] oraz „Opowieści na marginesach” [tutaj] są dostępne zupełnie ZA DARMO.
PPS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.