Hej, długo mnie nie było. Bo tak to czasem jest, że miłość, nawet ta żużlowa, boli i człowiek nie ma ani siły, ani czasu, ani emocjonalnej przestrzeni na dzielenie się nią ze światem. Ale potem następuje przełom i wracamy, zawsze wracamy z tym naszym sportowym syndromem sztokholmskim. Nie ma co z tym walczyć.
Chcieli jak najlepiej, a wyszło…
Wiecie, że żyjemy w nowej erze żużla?
Nie zauważyliście?
No, ja na razie też nie. Pamiętam ambitną konferencję Discovery Sports na początku października. Słuchając jej, sama się zachłysnęłam tą wizją: pełna profesjonalizacja, rozszerzenie geograficznych horyzontów żużla, TAKIE TRANSMISJE… I serio, wiele rzeczy nadal mi się podoba i nadal mam na nie nadzieję. Ot, na przykład zamiana Grand Prix w wielkie święto. Z mojego pierwszego, najpierwszego sezonu (2005) pamiętam rozczarowanie, że nie mogę jechać na GP do Bydgoszczy i nie tylko nie zobaczę zawodów, ale też nie wpadnę do Hali Łuczniczka w wieczór przed zawodami. Oczywiście nie wykluczam, że spora część tej wyjątkowości weekendu z Grand Prix wynikała z tego, że żużel był dla mnie czymś nowym, nieznanym i ekscytującym, ale nawet kiedy już zaczęłam regularnie jeździć na zawody, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że każde z nich to święto.
A potem gdzieś to się rozpłynęło. Grand Prix stało się po prostu kolejną imprezą w kalendarzu, niezasługującą ani na jakąś szczególną oprawę (jeśli nie liczyć dość generycznych atrakcji dodatkowych sponsorowanych przez Monstera), ani na nadmiar atencji ze strony kibiców. I o ile jeszcze niektóre turnieje w Warszawie faktycznie otaczała pewna mistyczna aura, o tyle we Wrocławiu w pamiętnym 2019 już mi tego zabrakło (na szczęście tam jakiś niedostatek atrakcji zewnętrznych z nawiązką wynagrodziła jakość rywalizacji). A Toruń? Toruńskie wrażenia rozmyły się w świeżych, pandemicznych spojrzeniach.
Nic dziwnego, że hasło Make Speedway Great Again działa na wyobraźnię. Zwłaszcza kiedy czytamy o Mistrzostwach Argentyny. To co, w Argentynie nie da się zrobić żużla? No pewnie, że się da. Jak się zachce, to da się nawet w Katarze, tylko trzeba lokalnej ludności wyjaśnić, dlaczego to jest super.
I problem nie leży w tym, że to niemożliwe, bo reklamy uczą nas, że niemożliwe nie istnieje. Problem nie leży nawet w tym, że żyjemy w szalenie niepewnym świecie i nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy dopadnie nas niweczący plany lockdown.
Problem tkwi w samej tożsamości żużla. W tym, że z jednej strony człowiek by chciał, żeby ten sport miał oprawę jak MotoGP czy Formuła 1 (bo jak marzyć, to z przytupem)… a z drugiej to nadal ma być nasz żużel, ten prowincjonalny sport bliskiego zasięgu, gdzie to jest totalnie normalne, że po zawodach wpadasz do parku maszyn, ściskasz dłonie zawodników, wymieniasz z nimi komentarze. Żeby było rodzinnie.
Ta tożsamość jest założona tak głęboko w genach żużla, że nawet regulaminy jej odpowiadają. Widzieliście regulaminy Grand Prix? Można tam znaleźć urocze, schematyczne rysunki przedstawiające zawodników na starcie albo kolejność wyjazdu maszyn zajmujących się kosmetyką toru. Sami spójrzcie:
I jeżeli ktoś przyjdzie i powie, że od teraz będzie zupełnie inaczej, to:
a) nie będzie zupełnie inaczej, bo takich rewolucji nie przeprowadza się w jeden sezon (a jak ktoś spróbuje, to musi się liczyć z ofiarami);
b) nie zdobędzie sobie ani zaufania, ani życzliwości środowiska.
Myślę, że to trochę spotyka grupę Discovery. Myślę, że mają świetne plany długodystansowe, które potrzebują czasu i stabilnej sytuacji zewnętrznej, żeby się rozwinąć. Ale nowi włodarze cyklu Grand Prix kiepsko zaczęli. Nie zmienili nic w tym, co kibicom przeszkadzało – skostniałym cyklu Grand Prix bez powiewu świeżości czy kalendarzu od lat budowanym z tych samych lokalizacji (chociaż powrót do Goričan może tu być jaskółeczką, o ile okaże się udany). Zmienili natomiast to, co albo nie miało znaczenia (logo cyklu, układ strony internetowej), albo było lepsze, a stało się gorsze (pomysł z transmisją na platformie streamingowej, co kompletnie przeczy idei popularyzacji żużla). Kiepski początek tworzenia historii, czyż nie?
Dlatego z drżeniem, ale i nadzieją czekam na kolejne pomysły grupy Discovery. Może to tylko złe miłego początki. A gorzej jak za BSI, które miało wylane na wszystko, to już raczej nie będzie.
Tafla prowincjonalna
Wobec tych rozczarowań i niepokojów prawdziwą odtrutką było oglądanie drugiej rundy finałowej Indywidualnych Mistrzostw Rosji w ice racingu. Ja nie wiem, co ci Rosjanie mają z tym lodem, ale czy to w łyżwiarstwie figurowym, czy to właśnie w „zimowej odmianie żużla” (oni serio to tak nazywają, nie do mnie pretensje!) Mistrzostwa Rosji są dalece bardziej ekscytujące niż mistrzostwa świata. I stoją na wyższym poziomie. Tylko w ice racingu nie ma tak gniotących kwot narodowych jak w łyżwiarstwie.
W każdym razie w Kamieńsku Uralskim w styczniowe południa (u nas – poranki) toczyła się walka nie tylko o medale, lecz także o prawo występów w największych międzynarodowych imprezach. I trudno powiedzieć, co było ważniejsze. Najlepszy dowód? Dmitrij Kołtakow, któremu FIM dało już dziką kartę na cykl Ice Gladiators (według tylko sobie znanego klucza, bo haaaalo, to Igor Kononow do krwi ostatniej tłukł się z Dinarem Walejewem o mistrza rok temu), nie odpuszczał ani na moment. Wożenie się po bandach było na porządku dziennym, a o wynikach decydowały bardziej umiejętności niż sprzęt sam w sobie. W dodatku nie brakło i niespodziewanych rozstrzygnięć. Chociażby w ostatniej serii drugiego turnieju drugiego finału, gdy młodziak Artiom Burmistrow, dotąd w Kamieńsku Uralskim zdobywający punkty niemal wyłącznie „na trupach”, dołożył sobie dwa „oczka” w biegu z Solannikowem, Kononowem i Bogdanowem. Tak, Solannikow został wykluczony, ale zanim jeszcze został, i tak jechał za Burmistrowem.
Mijanki, niespodzianki, walka do ostatnich metrów. Po prostu idylla staromodnego kibica żużla.
Wisienką na torcie był wyścig dodatkowy, w którym doświadczenie spotkało się z młodością. Igora Kononowa kojarzą nawet ci, którzy nigdy nie widzieli ice racingu – przed laty ścigał się i w klasycznej odmianie speedwaya, i to nawet w Polsce. Z kolei Nikita Bogdanow jest tak tajemniczy, że przed Mistrzostwami Europy w Tomaszowie Mazowieckim musieliśmy pospiesznie ustalać jego datę urodzenia. A teraz chłopak będzie musiał się podzielić swoimi danymi z twórcami programów Ice Gladiators, bo nie dość, że awansował do kwalifikacji do cyklu (co w przypadku Rosjan jest niemal równoznaczne z awansem do samego cyklu), to jeszcze Kononowa pokonał i został mistrzem Rosji (miesiąc z maleńkim haczykiem po tym, jak zdobył tytuł mistrza Europy, ma passę ten Nikita). Stare wygi będą musiały go nauczyć udzielać wywiadów, bo przejęty i chyba trochę zakłopotany nowo kreowany mistrz był bardzo lakoniczny w rozmowie po zawodach.
Otóż właśnie. Rozmowa po zawodach. W ogóle – zawody. Transmisję na Youtubie, ogólnodostępną, poprowadzono tak fachowo, że niektóre polskie telewizyjne transmisje (wiecie, o jakim kanale mówię, nie?) mogą się schować. Był komentator (pełniący jednocześnie funkcję spikera na stadionie), były powtórki, były skromne, lecz estetyczne grafiki z obsadami wyścigów i podobiznami zawodników. Były nawet wywiady z parku maszyn, choć w ich przypadku trochę nawalała technologia i odpowiedzi zawodników było słychać na zasadzie piąte przez dziesiąte. A po turnieju, przed dekoracją, przeprowadzono wywiad po kolei z każdym z medalistów. Co ciekawe – w otoczeniu kibiców, którzy w ramach „prezentu noworocznego” dostali możliwość wyjścia na lód i stania tuż obok swoich idoli. Kibice oklaskiwali zwycięzców, wznosili okrzyki na ich cześć i byli fantastyczną ice racingową rodziną.
I tak sobie pomyślałam: fajnie byłoby mieć w żużlu to i jeszcze doskonałe transmisje, i dobre gaże dla zawodników. Nawet kosztem jakiejś wydumanej światowej popularności. W końcu spora część uroku takiego Bartosza Zmarzlika polega na tym, że nie jest Robertem Lewandowskim, czyż nie?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Chcecie zobaczyć żużel, który jest kolorowy, dobry i kochany, a jednocześnie pełen znanych nam emocji? . „Szkołę wyprzedzania” w formie e-booka kupicie już za 14,99 zł [tutaj], ale papierową też dostarczymy wam do domu, a jaką ma ładną okładkę! Natomiast „Czarna książka. Antologia opowiadań żużlowych” [tutaj] oraz „Opowieści na marginesach” [tutaj] są dostępne zupełnie ZA DARMO.
PPS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.