Odwiedził mnie parę dni temu dawno nie widziany kolega. Taki dobry, ze studenckiej jeszcze ławy. Niejeden się wykład przespało, niejedną nockę zarwało. Tośmy się rozsiedli wygodnie. Nie nie, nic z tych rzeczy. Poniedziałek był, weekend ciężki, a i rano do pracy. - To zostań jeszcze godzinkę. Angole mają swoje mistrzostwa, żużel pooglądamy - rzuciłem, kiedyśmy rozwiązali już dwuosobową komisję śledczą d.s. wyjaśnienia przyczyn kolejnych klęsk Polaków w Londynie. Zaproponowałem przeczuwając negatywną reakcję, bo kolega mój żużel trawi, i owszem, ale głównie taki we flaku. A i to okraszony obficie i raczej nigdy o suchym pysku. Stąd też sylwetkę ma już mocno bajerską. I nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. - O, a będzie Bombel? - wypalił za to niespodziewanie. Bo musicie wiedzieć, że druh ów, od lat bez mała dziesięciu jest platonicznym fanem Harrisa Chrisa. I do dziś sam nie wiem, czy to uczucie zapłonęło odkąd, przypadkiem zupełnym, obejrzał raz Grand Prixa w Cardiff, od kiedy lekko stuningowaną, przeuroczą ksywkę usłyszał, czy może odkąd, ujrzawszy Bryta bez kasku, zakrzyknął: o żesz, on tak naprawdę wygląda?! Po czym stwierdził, że przypomina mu serialowego bohatera z lat młodzieńczych. Ale mniejsza z tym.
Akurat do boju wychodzili nasi siatkarze plażowi, co już w prologu łomot z łotewskich rąk wygarnęli. Kolejny rywal, mistrzowie z ojczyzny beach balla, nie nastrajał optymistycznie - to tylko pomogło w wyborze. I nie żałowaliśmy. Chociaż na liście startowej chłopaki, których nic tylko zapakować w RyanAira i 15 sierpnia wysłać do Zielonej Góry (byle porannym lotem, żeby na 14 zdążyli), kilka wiecznie perspektywicznych sierot, i Allen, któremu już przed zawodami warto wpisać "withdrawn" w program (na wypadek jakby w 5. biegu długopis już przerywał), to jak na ten obraz nędzy i rozpaczy, widowisko było przednie. Cóż z tego, że prędkości mniejsze, a co rusz któryś gnie się i łuki "na dwa" wyrabia. Ale jest show? Jest. To czego chcieć więcej?
- Czemu nie ma u nas w mieście takiego toru? - wypalił w końcu koleżka po jednym z biegów, gdzie jego Bombel, choć przegrał, to ze trzy razy tasował się na trasie z Nichollsem. - Bo nie. I kończ to szybciej. Bo u nas jest poważny żużel, za poważną kasę, i też chodzi o to, żeby wygrać. A nawet bardziej - zły, że się ociąga, odpowiedziałem, w nagrodę za trafne pytanie przełączając mądrali na siatkarzy. Którzy tymczasem, miast spodziewanych batów, właśnie sensacyjnie rwali seta czempionom z Florydy. Gdyby ktoś się pytał o genezę cudu, nasza to, nie chwaląc się, z kolegą, zasługa. Bośmy im własnym płucem, gardłem, pięścią i tym, co występuje w puszczy, pomogli.
I tak, skacząc pomiędzy kanałami niczym najbardziej żużlowy z naszych posłów pomiędzy formacjami, dobrnęliśmy aż do finału. I tu się zaczęła ostra jazda. Kolega za Bomblem, a ja za Woffim. A w środku Nicholls, pod płotem tłumik, a nad nim Kennett. I pięknie poszli, i moje górą! Tajski wystrzelił jak z katapulty, nawet Olkowicz by zauważył. Ba, zmiana sojuszu: kolega widząc, że Bombel da ciała, szybko przerzucił nań swą sympatię i darł się: "bij, zabij, rysuj Nichollsa!". Nie lubią się coś, jak Kargul z Pawlakiem. I co? I dupa. Nie dane było dotrzeć do mety naszemu hiroł. Zasuwał do przodu, prowadził pewnie, ale za jego plecami przeszarżował nierozgarnięty jak zwykle Kennett. Postawiło mu bike'a w poprzek, wywinął kozła, poleciał na bandę.
- I co teraz? - zapytał kolega, kiedy już jasnym się stało, ze nasze okrzyki "wstawaj!", okraszone drobnym epitetem, Edek z krainy kredek ma totalnie gdzieś. - Standardowo, Kennetta wykluczą i powtórka we trzech.
Com ja się nasłuchał... Aż wąs sumiasty na portrecie ś.p. dziadka-piłsudczyka opadł. I o błazenadzie, i o sporcie wiejsko-niszowym, i o sprawiedliwości społecznej tam było. - Śmieszny ten wasz żużel. Przełącz na siatkówkę - to tylko nadaje się do zacytowania. Nim przełączyłem, powtórkę, zgodnie z przewidywaniami, wygrał Nicholls.
Kolega dawno już wyszedł, siatkarze dzielni ostatnie SMS-y z gratulacjami odebrali, a mnie, staremu konserwatyście, przez myśl przemknęło: kurczę, ma sporo racji ten druh mój serdeczny. Bo w zasadzie to sytuacja prosta jak drut. Woffinden ruszył i mknął po zwycięstwo. Na własnym torze, gdzie ścieżki nie tyle zna, co sam je stworzył. Wyrypał się za jego plecami Kennett siermięga. Miał szanse wygrać? Mniej więcej takie, jak ja wrzucony do basenu z Phelpsem. Jaką rekompensatę za krzywdząco przerwany bieg otrzymał Woffi? Powtórkę wyścigu? Wolne żarty. Tym bardziej, że jechał akuratnie z parszywego pola B, bo pole najlepsze, tuż obok, wybrał stary wyga Nicholls. A wybrał po temu, że na 20 wyścigów aż 9 zakończyło się zwycięstwem rajdera z trzeciego. To więcej niż to woffindenowe plus A, razem wzięte.
Że statystyki nie jeżdżą - to ja wiem. - Byłby dobry, to i powtórkę by wygrał - powiecie. Bylibyście konsekwentni, to zacieszalibyście, gdy kret jeden skończony (przepraszam juniora z Rzeszowa), stojąc metr obok, nie dostrzegł ukraińskiej piłki w EURO-bramce Anglików - odpowiem. Zacieszaliście? Nie, a dlaczego? Przecież jakby byli dobrzy, to by wbili Angolom jeszcze trzy.
Błędy sędziów są taką samą solą tego sportu, jak piękne akcje - wciąż słychać zewsząd. To ja p... taką sól. Przynajmniej odkąd młodzieńczą traumę przeżyłem, kiedy to awans do okręgówki poszedł w diabły, bo Siwego, cośmy go też "Tregeze" zwali, postrach całej A-klasy, jeden taki omylny "ecce homo" w 25 minucie z boiska wyrzucił. W 25-ej! A potem karnego jeszcze wymyślił. Kolega do dziś polewa, że było być skończonym idiotą; biegać, starać się, gdy jasnym było, że kierownik tamtych szwagra ma w Polmosie, a sędzia wesele na dniach.
Tyle o piłce w tym felietonie. Poza tym, co to za błąd sędziowski, kiedy w naszym Wolverhampton żadnego błędu nie było. Kennett dupska nie ruszył na czas z toru, więc sędzia, ku rozpaczy Woffindena, bieg musiał przerwać. Dla jego, i dla Kennetta dobra. Coś się dało zrobić lepiej? Chyba tylko harpun wielorybniczy wycelować i ściągnąć go migiem, wraz z całym żelastwem, na trawę. Nie, żebym Edkowi nieczystość zarzucał (choć wie go czort jeden), lecz i takich magików to by się na pęczki zebrało. I u nas. Ręka do góry, u kogo w klubie akcji takowej nikt nie odstawił. A jednego nawet Rejtana kojarzę, co legł na łuku jak kłoda, ale punkt rywalom urwał. Jego kolega w powtórce. Ale to było dobre...
A jakby tak - myślę sobie - wyścig powtarzać, i owszem, ale w powtórce ten, co prowadził, ruszałby już nie z linii, lecz dokładniuśko z taką przewagą, jaką miał w momencie przerwania? Śmieszne? Jak dla mnie, to ani trochę bardziej niż obecny przepis. Że nie da się precyzyjnie ustalić, czy tej przewagi było 5 metrów czy 7,5? To niech się nie da. Niech rusza z jakąkolwiek ustaloną.
Ale to nie przejdzie, bo... No właśnie, pomóżcie - bo co? Kolega obiecał wpaść znowu pod koniec igrzysk, a jak już splądruje lodówkę, pewnikiem zapyta.