Cytat może i autorstwa człowieka ze świata piłki nożnej, ale adekwatny do obecnego trendu w żużlu, jak nigdy dotąd. Ale zanim do meritum, to mała prywatka. W maju bieżącego roku, korzystając z dobrodziejstw długiego weekendu, odwiedziłem malowniczy i urokliwy stadion… no właśnie niby żużlowy, ale nie do końca, w oddalonym od polsko-niemieckiej granicy o niespełna 70 km Cottbus. Obiekt charakterystyczny, bo z natury przeznaczony do zawodów longtrack, bardzo szeroki, choć niewiele dłuższy od naszych polskich "lotnisk" w Rzeszowie czy Krośnie. Pośrodku toru znajduje się tor do enduro/cross (wybierzcie właściwe). Raz w roku, właśnie w pierwszy dzień maja, odbywa się tam piknik żużlowy. Od samego rana, począwszy od sidecarów, przez flat tracki, quady, motocykle do long tracka, na klasycznych pięćsetkach kończąc. Atmosfera przypomina bardziej tę ze skandynawskich Grand Prix przełomu wieków (Linkoeping, Vojens) aniżeli polskich obiektów. Dostęp do parkingu maszyn, możliwość zrobienia zdjęć, zjedzenia bratwursta i wypicia niemieckiego piwa. Choć sam obiekt jest troszkę zaniedbany, to grupa zapaleńców dba o niego lepiej niż o niejednego mercedesa w garażu. Nieopodal, bo po drugiej stronie ulicy, znajduje się z pozoru opuszczony i zarośnięty niczym stadion warszawskiej „Gwardii” tor do klasyka. O dziwo sama nawierzchnia jest utrzymana lepiej niż na wielu niemieckich lub czeskich lokalnych obiektach. Spowodowane jest to tym, że na tym obiekcie na pitbike’ach trenują najmłodsi. Naprawdę warto.
Skąd ta historia? Taki kontrast z polskimi stadionami i zawodami choćby młodzieżowymi. Ktoś może argumentować, że to profesjonalizm, że świat poszedł do przodu, że teraz sportem na świecie rządzi pieniądz. Kto z nas nie tęskni za możliwością wejścia po zawodach do parku maszyn w celu zdobycia autografu i zrobienia fotki z zawodnikami? Kiedyś to była norma i codzienność, a sam osobiście zebranych mam kilka opasłych albumów ze zdjęciami. Większość stadionów poza imprezami jest zamknięta na cztery spusty (jednym z wyjątków, czym byłem zaskoczony, jest z pewnością poznański Golęcin), a zawodnicy uciekający czym prędzej po zawodach. Z jednej strony można śmiało powiedzieć, że żużel jest profesjonalny, stał się produktem biznesowym. Przestał był atrakcją dla mas, a stał się produktem marketingowym, komercyjnym. Coraz większe kontrakty telewizyjne, wymagania techniczne dla klubów ułatwiające prowadzenie transmisji, absurdalne przepisy regulaminowe ( regulamin stawia wymogi co do pojemności polewaczki, wymagany jest konkretny kształt i długość szyn do równania toru, wygląd i kształt brony czy konieczność posiadania walca z kolcami), dziwne decyzje związane z odwoływaniem zawodów, czy ich przerywaniem... I gdzie w tym wszystkim miejsce na kibica, który kupuje bilet, często gęsto spędza godziny na stadionie oglądając "wyścigi" ciągników albo przepychanki organizatorów. Nomen omen, wśród coraz to nowszych pomysłów, nikt nie wpadł na pomysł przytwierdzenia bandy do podłoża, by kontuzje podobne do tych, jakich nabawili w ostatnich latach chociażby Jarosław Hampel, Nicki Pedersen czy Patrick Hansen nie miały miejsca.
Owszem w latach 90. nie mieliśmy siedmiu transmisji w weekend, magazynów żużlowych, jednolitych kewlarów, a zawodnicy udzielający wywiadu z „gołą klatą”, podobnie jak widok rajdera przechadzającego się po parku maszyn z „fają w gębie”, nikogo nie dziwili ani nie razili. I owszem telewizja ma prawo wymagać miejsca reklamowego, odpowiedniej prezencji przy wywiadzie. Często czytam w mediach komentarze odnośnie wymagań telewizyjnych czy obwiniające telewizje o wszystkie grzechy obecnego żużla, ale czy aby jest to dobry kierunek rozumowania? Atakujemy podmiot, który płaci grube miliony za produkt, który de facto kupuje, dostarcza go setkom tysięcy kibiców w Polsce. Czy nie ma prawa wymagać? Czy ktoś kupując samochód i wykładając kasę będzie wymagał, by pojazd działał tak, jak powinien? Żużel stał się produktem, czy nam się to podoba, czy nie. Tylko w tym wszystkim pozostaje jedna fundamentalna kwestia. Zawsze i we wszystkim należy zachować zdrowy rozsądek i wzajemny szacunek. Często takowego brakuje i to ze strony klubów, telewizji i działaczy. Bo jak inaczej nazwać brak transmisji z Landshut czy Daugavpils, Finał IMP w Krośnie i jego drugie podejście, czy wielokrotne problemy z wejściami na trybunę "K" w Zielonej Górze, gdy ludzie przychodzący na stadion na godzinę przed meczem potrafili wchodzić... na czwarty bieg, bo niestety, ale nie wszystkie bramki były otwarte.
Czy za pieniądzem idzie „ekstra”? Sama, nawiasem mówiąc absurdalna i komiczna, reforma nazewnictwa lig żużlowych w Polsce nie poprawi tego, co do poprawienia jest. Na serio ktoś na to wpadł, by w poważnym kraju, mieć dwie ekstraligi? Od teraz będziemy mieli „najlepszą ligę świata” i no właśnie… „drugą najlepszą”, „wicenajlepszą”? Do tego jeszcze Krajowa Liga Żużlowa, która jest tak krajowa, jak Polakiem jest Rune Holta. Rozumiem, że wielu marzy się Polska z granicami z czasów największej świetności, ale żeby od razu Bawarię włączać do Polski? Skąd ta ironia? Skoro według słownika, krajem jest «zamieszkane terytorium stanowiące całość polityczną i gospodarczą» oraz «obszar wyodrębniający się ze względu na jakieś cechy». Nie wiem, w jaki sposób ta nazwa pasuje do tych rozgrywek, ale zapewne ktoś otrzyma wynagrodzenie za stworzenie loga, grafik i szat graficznych, ktoś inny będzie musiał wyprodukować baner i najważniejsze… kasa będzie się zgadzać. Pomijając kolejny kosmiczny pomysł, niczym ten o organizacji Igrzysk Olimpijskich w Polsce, jakim niewątpliwie jest organizacja meczów żużlowych w czwartki. Już nieważny jest system slotowy, którego PZMot był wielkim orędownikiem, nieważne są klubu i ich wpływy z dnia meczowego, ale grunt, że telewizja pokaże mecz z pustkami na trybunach.
Balans - to jest to, czego brakuje w polskim żużlu. Uwielbiamy rozwiązania atomowe, w myśl zasady: „na grubo albo wcale”, czego efekty widać w dalszej perspektywie czasowej. Tegoroczny sezon dostarczył wielkich emocji sportowych przyćmionych wpadkami regulaminowymi, organizacyjnymi i atomową reformą rozgywek, która - choć odwleczona w perspektywie dwuletniej (chodzi o nowy system play-off i play-down) - spięła klamrą kompozycyjną tegoroczny żużlowy grajdołek. Byle do wiosny, chciałoby się rzec... ale zima na nudną się nie zapowiada.
Albert Pachowicz
[zdj. tytułowe: MSC-Jugend-Lübbenau FB]