Szczupły jegomość w okolicach 30-tki rozsunął drzwi, wprowadzając do przedziału pociągu relacji Warszawa - Toruń aromat kibla i wypalonego papierosa. Usiadł obok swojej dziewczyny, krótko ostrzyżonej blondynki o przyjaznym wyrazie twarzy. Przyglądałem mu się znad numeru Playboy’a, którego pożyczyłem od niego kilka minut wcześniej. Strony na szczęście wydawały się suche.
Po chwili odebrał telefon.
- Tak, tak, dojedziemy za jakąś godzinę. Grand Prix zaczyna się o 19, nie? W porządku, zadzwonię jak będziemy niedaleko.
Ucieszyłem się, że jadę w jednym przedziale z innymi kibicami. Postanowiłem zagadać.
- To za kim państwo jesteście? Holder czy Pedersen?
- Nie, nie – facet podrapał się po głowie – my to się nie znamy, to będzie dopiero mój drugi raz.
- A mój pierwszy – wtrąciła dziewczyna.
- No, ale pojechałem w zeszłym roku i było zajebiście…
<napisy początkowe, czołówka w stylu Jamesa Bonda, motyw muzyczny z Grand Prix i szum przejeżdżającego pociągu w tle>
Co najmniej tak samo zajebiście miało być też w tym roku. Zanim jednak przejdę do wrażeń z pobytu, odrobina prywaty: chciałbym w tym miejscu złożyć wyrazy podziękowania i uznania dla kontrolera, który dobrowolnie obniżył mi cenę biletu niemal o połowę (przy okazji dowiedziałem się, że w TLK nie uznaje się kart płatniczych). W ten sposób zamiast 33 zł zapłaciłem 21. Miły pan z wąsem, widząc potężne niedobory gotówki w moim portfelu, zamiast z Warszawy, policzył mi trasę z Sochaczewa (jakieś 60 km mniej). Przyznam szczerze – zaskoczyło mnie to.
W każdym razie znalazłem się w Toruniu. Ponieważ do turnieju zostały jeszcze niespełna 3 godziny, po krótkiej podróży miejskim autobusem przez zakorkowany most zdecydowałem się zwiedzić starówkę. Byłem ciekaw, czy wieczorna impreza została w jakikolwiek sposób wypromowana – niby nie było takiej potrzeby, bo wszystkie bilety rozeszły się w mgnieniu oka, ale zawsze milej widzieć plakaty, okolicznościowe eventy i tym podobne. Tymczasem – nic. Jedynym czynnikiem budującym klimat wielkiej imprezy okazali się sami kibice. Zaskoczyła mnie naprawdę spora liczba Szwedów – prędzej spodziewałem się ich kuzynów z kraju Hamleta, wszak Nicki walczył o złoto, a sytuacja całej czwórki szwedzkich żużlowców była od dawna jasna i klarowna.
Na Stare Miasto udałem się też w innym celu – zlokalizowana pewnego popularnego w kręgach żużlowych lokalu, do którego zamierzałem udać się po GP. Po kilkunastu minutach bezowocnych poszukiwań, postanowiłem wspomóc się GPS-em w telefonie. I chociaż poczciwina uparcie twierdził, że znajduję się na środku Wisły, a nie na suchym lądzie, przynajmniej wyświetlił mi docelową lokalizację. Rzeczony lokal, jak się okazało, mieści się na samym Rynku, tuż przy katedrze. Przy pierwszym podejściu nawet go nie zauważyłem – zadarłem głowę do góry w poszukiwaniu wielkiego szyldu i masywnych drzwi, a tymczasem… no, zobaczcie sami:
Śladami Turbo Twins. Wejście niepozorne, dookoła spokój, ale za to w nocy…
Uzbrojony w całą potrzebną mi wiedzę, mogłem wyruszyć na stadion. Zgodnie z przykazaniami Informatora Kibica, wróciłem na plac Rapackiego, skąd za pomocą tramwaju nr 1 miałem dostać się pod MotoArenę. Czekałem, jednym uchem przysłuchując się dyskusji Szweda mówiącego łamaną polszczyzną z kibicem z Bydgoszczy. Tramwaj jakoś nie chciał przybyć. Spojrzałem na rozkład, z którego dowiedziałem się, że kursuje jedynie co pół godziny. W dzień GP. Jedyny środek lokomocji, którym według Informatora Kibica można dotrzeć na stadion. Trochę słabo. W oczekiwaniu pospacerowałem po najbliższej okolicy, gdzie moją uwagę przykuł jeden z najciekawszych drogowskazów, jakie miałem okazję widzieć:
- Przepraszam, którędy do Swindon?
- A, przez ten park i jeszcze kawałek…
W końcu podjechał, zgodnie z przewidywaniami zatłoczony niemożebnie. W środku wywiązała się mała, ale bardzo kulturalna wojna na polsko-szwedzkie przyśpiewki. Niestety, doborem repertuaru Skandynawowie pobili nas na głowę. Przywodząca na myśl ballady ludowe piosenka wzbudziła ogólną wesołość całego tramwaju. Skończyło się na tym, że pod koniec trasy nawet polscy kibice śpiewali „Antonio Lindbaeck!”.
- To oni za czarnym, nie za Jonssonem? – zastanawiał się starszy pan stojący obok mnie.
- Przecież Jonsson w tym roku nic nie jedzie… - grzecznie wytłumaczył mu towarzysz.
W pewnym momencie moją uwagę przykuła ogromna budowla, której nie było w tym miejscu jeszcze dwa lata temu, gdy po raz pierwszy i jak dotąd ostatni odwiedziłem Gród Kopernika. Toruń Plaza, zbudowana na zgliszczach poprzedniego stadionu przy ul. Broniewskiego, prezentuje się imponująco. Nie dało się jednak nie zauważyć, że wśród niektórych współpasażerów widok ten wzbudził ambiwalentne odczucia. Setki meczów, tysiące wspomnień i radość z ostatniego Drużynowego Mistrzostwa Polski zakopane pod tonami betonu, szkła i aluminium. Domyślam się, jakie to uczucie. Stadion przy ul. Broniewskiego był jak stary, niedołężny, ale poczciwy kundel, którego po kilkunastu latach wspólnego życia w końcu trzeba było uśpić. MotoArena to przy nim rasowy owczarek, oszałamiająco piękny i pod każdym względem lepszy od poprzedniego. Ale to z tym starym łączą wspomnienia…
Dobra, starczy melancholii. Po około 15 minutach jazdy dotarłem pod MotoArenę. Niebo robiło się coraz ciemniejsze – i to nie tylko ze względu na zapadający zmrok.
MotoArena na godzinę przed turniejem. Chodnik i ulica już zroszone, ale najgorsze miało dopiero nadejść
Po odszukaniu miłego pana i odkupieniu od niego biletu, który znalazłem na Allegro dzień wcześniej (nigdy nie byłem dobry w załatwianiu spraw z wyprzedzeniem), planowałem zwiedzić miasteczko kibica. Niestety, kropiący od kilku minut deszcz zaczął stopniowo przeradzać się w naprawdę porządne opady – stwierdziłem zatem, że najlepiej będzie zawczasu schronić się pod stadionowym dachem. Podszedłem do kolejki uformowanej przed jedną z bram i… stałem. I stałem. I stałem. W międzyczasie określenie „porządne opady” straciło na aktualności. Obecnie lała nam się na głowy biblijna powódź. Ludzie w panice chowali bilety po kieszeniach, zakrywali głowy czym tylko się dało i głośno domagali się przyspieszenia kontroli biletów – tylko w mniej kulturalnym tonie. Wszystko oczywiście w niesamowitym ścisku i tej cholernej ulewie, jakby Niebiańscy z nudów zabawiali się szlauchem. Niewiele przesadzę mówiąc, że czułem się trochę jak świnia prowadzona na rzeź. Oczywiście, przemoknięte bilety nie chciały współpracować z czytnikami, więc cały proces przeciągał się jeszcze bardziej. Gdy w końcu przekroczyłem bramę i znalazłem się na terenie stadionu, byłem przemoknięty do suchej nitki. Oczywiście, w tym samym momencie przestało padać. Dla pokrzepienia serca ustawiłem się w zaskakująco krótkiej kolejce po piwo. Jakżeż wielkie było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że oferowany w plastikowych kubkach trunek jest bezalkoholowy. No nic – pomyślałem sobie. Musi wystarczyć mi sam smak. Po wygrzebaniu 7 złotych z portfela, z pewną dozą nieśmiałości przechyliłem kubek, zanurzając się w nieznany mi wcześniej świat alkoholu bezalkoholowego.
Powiem krótko – nie róbcie tego. Poświęciłem się za was, więc nie musicie próbować. Naprawdę nie warto. A jeżeli już koniecznie chcecie wiedzieć, jak smakuje taki wyrób, mam dla was radę: podczas następnej wizyty na MotoArenie zamiast wydawać siódemkę na butelkę Lecha Free, udajcie się do toalety, stańcie przy pisuarze i poproście stojącego najbliżej gościa o przysługę, albo zróbcie to sami. Taniej wyjdzie, a smak pewnie podobny.
Zniesmaczony wejściem na stadion, degustacją „piwa” i faktem, że w międzyczasie kolejka przed bramą rozrzedziła się i wszystko szło płynnie, postanowiłem odszukać swoje miejsce. Przy okazji rozwiązałem zagadkę, która trapiła mnie od dłuższego czasu – gdzie znajdują się te mistyczne miejsca stojące, na które w ostatniej chwili sprzedawane są bilety? Teraz już wiem. I przy następnej okazji radzę z tego zrezygnować. Ludzie stoją upchnięci przy wejściach na sektory, co chwilę kłócąc się ze służbami porządkowymi i prosząc o wpuszczenie nieco niżej. Wybitnie niekomfortowe rozwiązanie, zarówno dla nich, jak i dla całej reszty – ponieważ przy każdym wyjściu do toalety albo po picie, trzeba brać ze sobą bilet i po powrocie udowadniać, że należy ci się miejsce siedzące. Nie mówiąc już o konieczności przepychania się.
Punkt obserwacyjny wysłannika PoKredzie.pl
Wszyscy zastanawiali się, jak pierwszą poważną próbę sił zniesie rozbudowany dach. Rzeczywiście uchroni tor przed deszczem, czy okaże się niepotrzebną inwestycją? Jak wyszło w praktyce, wszyscy widzieli – z małą pomocą obciachowej, ale jednak przydatnej folii, rozłożonej w strategicznych miejscach, można było relatywnie szybko doprowadzić tor do stanu używalności. Ze swojej strony dodam, że jeśli udało się przeprowadzić sobotnie Grand Prix, to prawdopodobnie uda się przeprowadzić też wszystko inne. Trudno będzie o powtórkę równie parszywej pogody. Przed godz. 19 na kilkanaście minut ponownie rozpadał się deszcz, a szalejąca wichura wrzucała wodę na tor nawet pomiędzy trybunami a dachem (!). Skoro tor przetrwał taką nawałnicę – przetrwa też pozostałe.
Jakość zawodów uratowała dramaturgia – jeśli bowiem chodzi o samą walkę na torze, było jej najmniej spośród wszystkich trzech rund w Toruniu. Owszem, odbyło się kilka bardzo ciekawych wyścigów (numerem jeden bieg 11 i fe-no-me-nal-ny Vaculík), całkiem ładnie chodziła zewnętrzna, co na MotoArenie wcale nie jest oczywistością, ale całościowo pod tym względem turniej wypadł minimalnie poniżej oczekiwań. Zgodnie z przewidywaniami, potwornie selektywne były pola startowe – nieszczęsne pole B znowu wymagało od zawodników wyrabiania 120% normy, by w ogóle mieli szanse na jakieś punkty. Holdera w pierwszej serii startów uratowało to, że po swojej lewej stronie miał Jasona Crumpa. Golloba w biegu 10 – słabiutka obsada. Hancocka w 16 – to samo. Lindbaecka w finale – defekt Holdera na prowadzeniu. Innych zwycięstw kasków niebieskich nie stwierdzono.
Zanim jednak Szwed stanął na najwyższym stopniu podium, należało rozstrzygnąć kwestię fundamentalną – tytuł Indywidualnego Mistrza Świata. Już od pierwszych wyścigów było jasne, że to Holder znajduje się w lepszej dyspozycji, niż Pedersen. Poza małą wpadką we wspomnianym biegu 11, jeździł praktycznie bezbłędnie. Przegrana z Gollobem w biegu 20 była w pewien sposób wkalkulowana – ponownie zadecydowało to nieszczęsne pole B, w dodatku Tomek od trzeciej serii startów do finału był nieosiągalny dla rywali. Co innego Nicki. W pierwszych dwóch wyścigach męczył się straszliwie, odpalił dopiero w swoim trzecim starcie, ale jak się później okazało – był to wystrzał jednorazowy. Splotem szczęśliwych zbiegów okoliczności udało mu się doczłapać do półfinału, który miał zadecydować o wszystkim. W powietrzu czuć było napięcie, chociaż sytuacja wydawała się prosta - jadący z „A” Holder, mający wsparcie 99% publiczności, kontra niemrawy Pedersen, w – jakżeby inaczej – kasku niebieskim. Mimo to, miałem nadzieję, że wszystko nie rozstrzygnie się ot, tak na starcie.
Co stało się później, wszyscy wiemy. Sytuacja z 1. łuku 22. wyścigu będzie rozpatrywana i analizowana jeszcze przez długi czas. W pierwszym odruchu pomyślałem „cholera, wykluczy go…”. Rzut oka na telebim i powtórkę zasiał jednak ziarno wątpliwości – a może Nicki też się do tego przyczynił? Holder istotnie przegrał start (co było sporą sztuką przy tym układzie pól), ale już na dojeździe do łuku znalazł się praktycznie na równi z Pedersenem. Ten, chcąc zamknąć go do krawężnika, wcisnął się na jego tor jazdy i zmusił "Kangura" do jazdy po trawie. Holderowi podniosło motocykl, uderzył w Nickiego, który momentalnie padł jak rażony piorunem i zabrał ze sobą Lindbaecka. Większa część winy w tej sytuacji niewątpliwie spoczywa na Australijczyku. Większa – ale na pewno nie cała. Pedersen nie znajdował się z przodu na tyle wyraźnie, by móc założyć go bez konsekwencji. Holder teoretycznie mógł odpuścić, ale czy w biegu decydującym o mistrzostwie świata powinno się wymagać od niego takiego zachowania? Tym bardziej, że przecież nie wjechał w Duńczyka z premedytacją, a w ferworze walki. Koniec końców, uważam powtórkę w czterech za bardzo słuszną decyzję. Nicki nie został skrzywdzony (sam przyznał później w wywiadzie, że na miejscu Chrisa pojechałby dokładnie tak samo), a kwestia mistrzostwa świata nie rozstrzygnęła się przy sędziowskim pulpicie. W powtórce Holder wystartował już dużo lepiej i wyjaśnił sprawę na pierwszym okrążeniu.
Oczywiście, pozostaje jeszcze smaczek w postaci wydarzenia pomiędzy pierwszą i drugą odsłoną półfinału. Nie potępiam, nie pochwalam – jestem natomiast strasznie ciekaw, co też ci dwaj panowie sobie powiedzieli. Na pewno dodało to walce o tytuł nieco pikanterii. I dało okazję Jasonowi Crumpowi do pożegnania się z cyklem w stylu prawdziwego championa – bo w rywalizacji na torze niestety wypadł blado. A tak, jego rola przejdzie do historii toruńskiego GP jako „tego, który okiełznał przyszłego mistrza”.
Deser w postaci biegu finałowego smakował znakomicie. Trzech zawodników minimalnie czołgało się na starcie, ostatecznie najlepiej wystrzelił Holder, który pewnie zmierzał po zwycięstwo dekorujące jego świeżo zdobyty tytuł. Niestety, na drugim okrążeniu ducha wyzionął jego silnik, ten sam, który tak dzielnie wiózł go po mistrzowską koronę (strach pomyśleć, co by się stało, gdyby padł bieg wcześniej). Dzięki temu do ostatnich metrów finału byliśmy świadkami pasjonującej walki trzech zawodników o zwycięstwo. Ostatecznie wygrał rewelacyjny tego dnia (poza jedną wpadką) Lindbaeck. Gollobowi do zwycięstwa zabrakło dokładnie jednego okrążenia – nie mam wątpliwości, że na kolejnych 325 metrach łyknąłby Szweda z łatwością. Pozostawił po sobie świetne wrażenie i tylko żal tych potraconych w środku sezonu punktów, których w ostatecznym rozrachunku zabrakło do medalu. Tegoroczna stawka była tak wyrównana, że przy większej dozie szczęścia mógłby z powodzeniem walczyć o złoto. No cóż – może uda się za rok.
Później przyszedł czas na świętowanie. Gollob kręcił bączki na torze, Holder przybył na podium w towarzystwie swojej rodziny, Pedersen ostatecznie pogodził się z porażką i pogratulował nowemu mistrzowi, Lindbaeck bardzo upodobał sobie samochód wiozący go podczas rundy honorowej, bo spędził w nim co najmniej kilka minut więcej, niż to było konieczne, a Hancock… uśmiechał się jak zwykle. Koniec końców, przeważająca większość (w tym autor) opuszczała stadion w dobrych nastrojach. Wygrała radość z jazdy, fantazja i polot. Najmłodszy Mistrz Świata w historii GP. To już coś.
Dekoracja pod symboliczną flagą Australii
(Zwróćcie uwagę, że większość patrzy na telebim, zamiast na podium)
Ostatnie – efektowne – akordy sezonu 2012
Ze stadionu powróciłem na Rynek Staromiejski, gdzie po posiłku regeneracyjnym w pobliskim Sphinksie (czy tylko ja mam wrażenie, że ta restauracja kiedyś była lepsza?), zgodnie z planem udałem się do "Moskwy". Niestety, z tej części pobytu zdjęć już nie będzie – bynajmniej nie dlatego, że działy się tam jakieś gorszące sceny. Po prostu mój „smartphone” okazał się znacznie bardziej „phone”, a znacznie mniej „smart” i stwierdził, że przy niskim poziomie baterii zdjęć nie zrobi i już. Co za głupota. Jeżeli miałbym ochotę rozładować swój telefon poprzez zrobienie stu tysięcy fotek – powinienem mieć do tego święte prawo. No trudno.
Lokal wyglądał nieco inaczej, niż sobie wyobrażałem. Przede wszystkim okazał się nieco… źle zagospodarowany. Strasznie wąskie pomieszczenia z pewnością nie ułatwiały planowania przestrzeni, a temu, co powstało w efekcie, ciężko nadać etykietkę „funkcjonalne”. Największy ból stanowi położenie szatni i łazienki – pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, żeby proste pomieszczenie do wieszania kurtek nie znajdowało się przy wejściu do klubu, a na jego końcu. Żeby się tam dostać, należało przejść przez dokładnie trzy sale. Przy czym ta główna – taneczna – była tak nabita, że nawet człowiek o rozmiarach kijanki nie byłby w stanie przejść tamtędy bez zatrzymywania się. Prawdopodobnie mniej czasu od lawirowania między tymi wszystkimi ludźmi zajęłoby mi wystruganie tego pieprzonego wieszaka z drewna. Oczywiście, nie muszę dodawać, że bar został ulokowany w sali najbliżej wejścia, zatem po odłożeniu kurtki należało przeciskać się przez zbiegowisko jeszcze raz. A w razie potrzeby pójścia do toalety – jeszcze raz. I kolejny raz z powrotem. Oj, ciężko było.
Nad pewnymi niedogodnościami logistycznymi górowała jednak ciekawość, czy ów lokal rzeczywiście cieszy się popularnością wśród żużlowców, czy upodobali go sobie tylko australijscy bliźniacy. Po chwili otrzymałem odpowiedź. Przez drzwi wszedł nie kto inny jak Antonio Lindbaeck, zwycięzca turnieju sprzed raptem dwóch godzin. Po złożeniu mu krótkich gratulacji z niekłamaną zazdrością patrzyłem, jak zostaje poprowadzony na uprzednio zarezerwowane kanapy, zajmujące 2/3 sali z barem (też bardzo mądrze), po czym w towarzystwie kilku dziewczyn spędza czas do momentu przyjścia reszty swojej ekipy. Taki to ma fajnie.
Po zamianie kilku słów z Davey'em Wattem, głównie o jego stanie zdrowia (jest w porządku), stwierdziłem, że czas jaki pozostał mi do pociągu powrotnego wolę jednak spędzić gdzie indziej. Ścisk z minuty na minutę narastał, przebijając normy wyznaczone w slumsach Bombaju. Wyszedłem. Na jednej z ulic odchodzących od rynku zauważyłem Metę – klimatyczny lokal w stylu retro, który znałem też z Warszawy. Po kilku dłuższych chwilach czerpania radości z siedzenia w prawie pustej sali, stwierdziłem, że jednak trochę mi się nudzi. Wiedziony intuicją wróciłem pod Moskwę i… trafiłem na najlepszy możliwy moment – spontaniczną plenerową fetę na cześć Chrisa Holdera, który akurat pojawił się z całą rodziną (Max kontrolował sytuację z wózka, a jakże). Towarzyszyła mu też ekipa Monstera („Polish speedway is the best!”), prezes Stępniewski władający nienaganną angielszczyzną i oczywiście Darcy Ward, generujący największą energię ze wszystkich (jego rozmowa z matką Holdera – komiczna). Było oblewanie szampanem, dziesiątki gratulacji, głośne „Chris! Chris! Chris Holder!”, które wcześniej niosło się po MotoArenie i przeogromna, niewypowiedziana radość samego zainteresowanego. Przez kilkadziesiąt minut każdy obecny przed Moskwą mógł podejść, zagadać i zapozować do zdjęcia z nowym mistrzem świata lub kimkolwiek innym. Później część ekipy udała się do klubu, a ja – w kierunku dworca. Drogę powrotną spędziłem w przedziale z dwoma bardzo fajnymi kibicami pochodzącymi z Lublina. Panowie, mam nadzieję, że dotrzymaliście słowa i czytacie to.
W tym miejscu wypadałoby uszyć jakieś krótkie podsumowanie, więc niech będzie: wyprawa oczywiście bardzo udana, dach na MotoArenie okazał się zdatny do użytku, Toruń uroczy (chociaż o tym wiedziałem już wcześniej), Moskwa ciasna, a piwo bezalkoholowe - tragiczne. Niedogodności podczas wchodzenia na stadion pominę, ponieważ wynikały bardziej z mojego pecha, niż złej organizacji. Natomiast w kwestiach czysto sportowych: nowo kreowany mistrz świata absolutnie zasłużył na swój tytuł i wniósł powiew świeżości do zatęchłej elity Grand Prix. Wicemistrz… cóż, wydaje się, że on złotych medali w swojej karierze zdobył już wystarczająco dużo. Polscy kibice mogą być umiarkowanie zadowoleni, Tomasz Gollob turniejami w Malilli i Toruniu pokazał, że wciąż potrafi. Jarek Hampel pojechał niestety kolejny bezbarwny turniej, osłabiając nieco swoje notowania na giełdzie kandydatów do Dzikiej Karty (chociaż i tak byłoby małym skandalem, gdyby zamiast niego dostał ją np. Woffinden). Maciek Janowski zaliczył naprawdę porządny występ, mimo startowania z – podobno – potężnym bólem głowy, ale on na bycie stałym uczestnikiem musi jeszcze poczekać. Zresztą, dywagacje dotyczące przyszłorocznej obsady cyklu to temat na inny tekst. Póki co żegnam się, licząc na równie udaną powtórkę za rok.
Marcin Kuźbicki