Fajne jest życie kibica żużla. Po piątkowej żenadzie na Stadionie Narodowym w wykonaniu jedenastu parodystów spod szyldu PZPN-u, fanom piłki nożnej nie pozostało nic innego, jak ściągnąć szaliki, zdjąć biało-czerwone koszulki i z poczuciem typowego, choć niezmiennie bolesnego rozczarowania położyć się spać. A my? My mogliśmy pozwolić sobie na krótką drzemkę, lub po prostu przecierpieć do 4 rano z nadzieją w sercu – wyczekując inauguracji sezonu sportu, w którym naprawdę coś potrafimy. Trzy godziny później okazało się, że określenie „potrafimy” to potężne niedopowiedzenie. My nie tylko potrafimy. My rządzimy! Nawet na końcu świata, i to tym prawdziwym.
Pośród mnóstwa złych ścieżek, które obierał sport żużlowy przez ostatnie lata, pomysł organizacji GP w Nowej Zelandii był strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że wyzwoliło to dyscyplinę z ciasnych ram Europy, nie dość, że podarowało to kibicom sporą dawkę emocji jeszcze przed Wielkanocą, to jeszcze okazało się bardzo dobrą promocją tej dyscypliny. Zesłoroczna inauguracja na stadionie w Auckland była jedną z najlepszych rund w sezonie, a pojedynki Hampela z Sajtutdinowem czy Golloba z Lindbaeckiem zagościły w powtórkach najlepszych akcji roku. Podobnie jak wtedy, tak i teraz dyspozycja poszczególnych zawodników była kompletną niewiadomą, a wśród licznych przedturniejowych dyskusji określenia „forma”, „wyniki” czy „faworyci” były dużo chętniej zastępowane przez „śnieg”, „skórę”, „kevlar”, „tytan” i „tłumik przelotowy”. Wiadomo było tylko tyle, że stawka jest bardzo wyrównana, prawdopodobnie najsilniejsza w historii cyklu, a poza tym generalnie nikt nic nie wie.
Czy po tym turnieju jesteśmy wiele mądrzejsi? Nie powiedziałbym. Niestety, w przeciwieństwie do rundy w 2012 roku, tegoroczny układ sił został wyklarowany przede wszystkim przez pola startowe. Te w sobotę odgrywały absolutnie kluczową rolę. Jadąc spod płotu można było równie dobrze mieć pod tyłkiem trójkołowy rowerek, bo dawało to mniej więcej porównywalne szanse na zwycięstwo. Za to przegrać wyścig z pola pierwszego udawało się tylko najmniej rozgarniętym. Równie dobrze za kilka tygodni może się okazać, że Martin Vaculík czy Matej Žagar wbrew sobotniej punktówce znajdują się w wyśmienitej formie i już w Bydgoszczy zameldują się w wielkim finale.
No ale na razie skupmy się na tym, co mamy. Po umiarkowanie atrakcyjnej rundzie zasadniczej w pamięci kibiców zostanie tylko absolutnie genialny wyścig 20, który był na tyle dobry, że przed lekturą dalszej części tekstu obejrzyjmy go jeszcze raz:
Rewelacja. Nawet komentarz nowicjuszy z Eurosportu, brzmiący trochę jak z gry komputerowej, nie przeszkadza w odbiorze. Po tym wyścigu do zwycięstwa w turnieju wyklarował się jeden faworyt – Darcy Ward. Mając wygraną rundę zasadniczą mógł wybierać pole startowe jako pierwszy, a biorąc pod uwagę jego dyspozycję na trasie… no, po prostu nie mógł tego spieprzyć.
A jednak.
Posiadający wyszy poziom talentu niż oleju w głowie Australijczyk, mający w wieku 21 lat więcej wydarzeń „pozatorowych” na koncie niż większość żużlowców przez całą karierę, wybrał w pierwszym półfinale pole A, jak trzeba, ale wystartował z niego wprost katastrofalnie. Tor po równaniu nie umożliwiał wyprawiania cudów i skończyło się tak, jak wszyscy widzieli. Dokładnie w ten sam sposób w zeszłym roku popłynął Tomasz Gollob – fantastyczna runda zasadnicza, pierwsze pole w półfinale, zaspany start i klops. Nie tylko nie było zwycięstwa, ale zabrakło nawet podium. Beneficjentami drzemki mojego ulubionego zagranicznego zawodnika okazali się Nicki Pedersen oraz Jarek Hampel, który odważną jazdą po zewnętrznej zapewnił sobie niespodziewany, ale w pełni zaslużony triumf w półfinale. Wyścig później pole A znów nie zadziałało ze znaną sobie z wcześniejszych biegów magią – tym razem ciała dał Andreas Jonsson, zamknięty po starcie przez Tomasza Golloba. Jonssonowi trzeba jednak oddać, że w tym biegu ewidentnie coś złego działo się z jego motocyklem. Nie chce mi się wierzyć, że słabnący z biegu na bieg Hancock nagle w półfinale znalazł przełożenia pozwalające mu być tak wyraźnie szybszym na dystanie od Szweda. Defekt AJ-a przed metą nie był raczej nagłą awarią, a zwieńczeniem problemów przez wszystkie 4 okrążenia. Tym oto sposobem w finale zameldowali się obaj nasi matadorzy (Krzyśkowi Kasprzakowi niestety wciąż dużo brakuje do tego miana), mając dodatkowo komfort wyboru pól startowych przed rywalami, swoją drogą podobnie doświadocznymi. Hancocka i Pedersena nikomu przedstawiać nie trzeba. Młodość młodością, a na końcu i tak starzy wyjadacze zgarnęli wszystko. Średnia wieku w finale wyniosła dokładnie 38 lat. To nie jest sport dla starych ludzi? Wolne żarty.
Tu dochodzimy do wydarzeń, które zaważyły na klasyfikacji końcowej. Finał de facto nie rozstrzygnął się na torze, a przy stanowisku z czterema dziewczynami Monstera trzymającymi cztery kolorowe tabliczki. Problemy Tomasza Golloba z wyborem odpowiedniego pola są znane jak świat żużlowy długi i szeroki – czasami naprawdę wydaje się, że naszemu najlepszemu żużlowcowi lepiej wcisnąć kask w odpowiednim kolorze w ręce, niż dać możliwość selekcji. Nawet nie chce mi się liczyć, ile razy załamywałem ręce po jego absurdalnych wyborach, krzycząc „nieee, k**wa, coś Ty zrobił!”. Kiedyś słynął z zamiłowania do jazdy po dużej, co przekładało się na sympatię kierowaną ku polu D. Od czasu, gdy nauczył się jeździć przy krawężniku (co Wszechświat wynagrodził mu tytułem Mistrza Świata), odczuwalnie mniej ciągnie go do startów spod bandy. Tyle, że w niczym to nie pomoga.
Powyższe mogłoby sugerować, że i tym razem skrytykuję Golloba, który mając do wyboru zdecydowanie najlepsze tego dnia pole A, zdecydował się wystartować z B. Tymczasem… nie zrobię tego. Sam zastanawiałem się, jaką decyzję podjąłbym na jego miejscu i doszedłem do wniosku, że pozostałby mi rzut monetą. No bo tak: niby pole A było najlepsze. Zgadza się. Ale ani w pierwszym, ani w drugim półfinale zawodnicy startujący z niego nie dali rady wygrać startu, a w konsekwencji – awansować do finału. Owszem, pewnie wynikało to z ich gapiostwa, ale nie sądzę, żeby Tomek mógł to na gorąco ocenić. Poza tym – sam wygrał półfinał startując właśnie z B. Poza poza tym – być może miał w pamięci zesłoroczny półfinał, który przerąbał właśnie z pola A. Teraz oczywiście każdy, w tym sam Gollob, jest mądry po szkodzie, ale wtedy, na gorąco, jednak trochę rozumiałem jego decyzję.
W każdym razie była ona zła. Tomek przegrał start, Jarek skorzystał ze sprezentowanego pierwszego pola i tyle go widzieli.
(Czytając ten fragment w poszukiwaniu ewentualnych literówek, moje przydługawe rozważania skojarzyły mi się z filmem „Cztery Pokoje”, gdy w ostatnim pokoju Tarantino przez bite 20 minut nawijania tworzy preludium do zakładu ze swoim kumplem, a potem… kto widział, ten wie, pozostałym polecam).
Dublet biało-czerwonych, dopiero (?) trzeci w historii, musi cieszyć, zwłaszcza na inaugurację sezonu. Co prawda przez głupi przepis o anulowaniu podwójnych punktów w finale, który zajeżdża z daleka komunistycznym parciem na równość za wszelką cenę, ich przewaga jest minimalnie mniej okazała niż byłaby w starym systemie, ale i tak jest to fantastyczny wynik i obiecujący prognostyk przed następnymi rundami. Chociaż, jak wspomniałem na początku – ze względu na specyfikę sobotnich zawodów i potężną wagę pól startowych, ciężko tak naprawdę oszacować dyspozycję zarówno naszych reprezentantów, jak i najlepszych rywali.
No, może poza dwoma – Jarek najwyraźniej na dobre pozbył się śladów kontuzji i nie starcił pazura na dystansie, zyskanego raptem jakieś 3 lata temu. A Darcy wciąż jest kozakiem. Ale znając go, niekoniecznie musi to udowadniać w dalszej części sezonu.
Na koniec słówko o naszych wesołych komentatorach. O ile redaktora Olkowicza tym razem słuchało mi się bez zgrzytu zębów i krwotoku z uszu, o tyle towarzyszący mu Grzegorz Ślak stanowił „klasę” samą w sobie. Praktycznie przy każdej anegdocie lub przytoczonej statystyce musiał być poprawiany lub prostowany przez swojego współtowarzysza mikrofonu. A absolutnym hitem było zdanie wypowiedziane przed finałem o Jarku Hampelu: „uważam, że dlatego nie był jeszcze mistrzem świata, bo za mało wygrywa turniejów”.
Panie Doktorze, jeżeli można, ja również chciałbym błysnąć intelektem. Uważam, że wiem, dlaczego ja nie zostałem jeszcze mistrzem świata.
Bo nie jeżdżę na żużlu.
Marcin Kuźbicki