W niedzielę w Zielonej Górze spotkały się dwie drużyny jadące do tej pory niezgodnie z oczekiwaniami. Stelmet Falubaz miał być jednym z faworytów, a w czterech meczach zgubił już trzy punkty. Z kolei Fogo Unia powinna (teoretycznie oczywiście) walczyć o utrzymanie, a wygrała cztery mecze z rzędu. Dość nieoczekiwanie okazało się więc, że pojedynek stał się meczem na szczycie i to nie ze względu na storpedowanie kolejki przez deszcz. Całe spotkanie toczyło się szybko i sprawnie. Już dawno nie widziałem meczu, który trwał 85 minut. Do tego przysporzył kibicom całkiem sporo emocji i szkoda, że przeglądając prognozy pogody nSport nie zmienił miejsca transmisji meczu o godz. 16.
Przyznam, że było trochę niepewności przed tym spotkaniem, bo jednak „Byki” są w tym sezonie zdecydowanie nad kreską, pomimo braku zdecydowanego lidera. I niby wiadomo było, że te zwycięstwa w części odniesiono dość szczęśliwe, ale jednak wynik szedł w świat. Tym razem leszczynianie trafili jednak na taki Falubaz, jaki zielonogórscy kibice chcieliby oglądać cały czas. Widać było jak na dłoni, że drużyna Unii, choć niewątpliwie wyrównana, zwyczajnie jest bez szans w starciu z przeciwnikiem mającym trzech liderów, wspartym skutecznie przez drugą linię. Andreas Jonsson, Jarosław Hampel oraz Piotr Protasiewicz zdobyli w sumie 43 punkty (plus jeden bonus), co przy 32 "oczkach" całej ekipy gości najlepiej oddaje przepaść, jaka istniała w niedzielę pomiędzy tymi zespołami. I chyba nie jest to przypadek, skoro przytrafił się gościom już drugi raz w tym roku, bo przecież na tarnowskim torze byli oni równie bezradni.
O ile cały czas równo jedzie Jarosław Hampel, to Piotr Protasiewicz potwierdził swoją jazdą powrót do wysokiej formy. Już tydzień temu w Szwecji było nieźle, w Wolfslake dobrze i wreszcie przełożyło się to na bardzo dobry występ w polskiej ekstralidze. Wygląda na to, że podobnie rzecz się ma z Andreasem Jonssonem, choć w jego przypadku nie mogliśmy tego progresu śledzić na bieżąco, jako że pierwszy mecz w Elitserien był taki, jak mecze w Polsce – niby poprawnie, ale bez błysku. Tym razem ten błysk był i najwyraźniej oślepił rywali, bo AJ był bardzo pewny tego co robi. Nawet po przegranym starcie nie pozostawiał złudzeń przeciwnikom, więc za ten start dostał najwyższe noty. Nie byłoby takiego wyniku bez wsparcia drugiej linii, którą tym razem tworzyli Krzysztof Jabłoński oraz Patryk Dudek. „Jabłko” zaliczył swój najlepszy tegoroczny mecz. Świetnie wychodził spod taśmy i skutecznie bronił pozycji na dystansie. „Duzers” pojechał swoje, choć ewidentnie widać, że ma jakiś problem ze startami, a nie wszystko da się odrobić na trasie. Obaj w sumie z bonusami przywieźli 17 punktów w dziewięciu startach, czyli tyle samo, co para najlepszych zawodników Unii w dwunastu wyścigach. Chyba trudno o jakiś bardziej wymowny komentarz do niedzielnego pojedynku, a właściwym podsumowaniem całego meczu był bieg XV, w którym para gości pomimo podwójnego prowadzenia po wyjściu z pierwszego łuku, na dystansie nie dała rady gospodarzom.
Wracając jeszcze do Unii, to gołym okiem widać, że duet leszczyńskich Skandynawów będzie kluczowym elementem tego składu. Fredrik Lindgren wraz z Kennethem Bjerre potrafią mecz wygrać, albo totalnie zawalić i przykład tej drugiej opcji mieliśmy ostatnio w Zielonej Górze. Raz co prawda pokonali Patryka Dudka, ale poza tym na ich koncie byli tylko Jonas Davidsson i Alex Zgardziński. Od takich zawodników można i powinno się wymagać zdecydowanie więcej. Tylko młodzieżowcy pokazali coś ponad przeciętność – Piotr Pawlicki był jedynym przedstawicielem gości, który wygrał bieg, a Tobiasz Musielak ładnie walczył na dystansie. Bardzo słabo zaprezentował się Grzegorz Zengota, który najwyraźniej wciąż ma jakiś kompleks zielonogórskiego toru. Podszedł bojowo do swojego pierwszego startu, ale bardzo szybko został utemperowany przez Andreasa Jonssona. Podobnie wyglądało to w ubiegłym roku, co nie zmienia faktu, że „Zengi” jeżdżąc poza Zieloną Górą zdecydowanie się rozwinął.
Pomimo tej przegranej Unia wciąż jest nad kreską, a w niedzielę leszczynian czeka mecz u siebie ze Spartą Wrocław, w którym są zdecydowanymi faworytami. Natomiast trudno na chwilę obecną ocenić czy występ Falubazu jako drużyny był tylko kolejnym jednorazowym wyskokiem, jak to miało miejsce w Gnieźnie, czy faktycznie jeden z kandydatów do miejsca w czwórce odnalazł już swój rytm. Okazji do weryfikacji formy poszczególnych zawodników będzie w tym tygodniu sporo, bo jest liga szwedzka, ćwierćfinały IMP, Grand Prix w Pradze i najważniejszy test – lubuskie derby w Gorzowie.
Ta ostatnia impreza będzie zapewne głównym tematem do końca tygodnia, chociaż niekoniecznie w sportowym kontekście. Zielonogórski klub, jak można było usłyszeć w wypowiedzi prezesa Marka Jankowskiego, nie ma zamiaru więcej płacić kar za swoich kiboli i mówiąc w skrócie nie wtrąca się już do organizacji wyjazdów. Kibole mieli sami się dogadać z organizatorem meczu, co na razie nie przyniosło oczekiwanego rozwiązania. Działacze Stali Gorzów postawili warunki, które były nie do spełnienia dla kibiców gości, czyli jak podaje portal falubaz.com: „Zakaz wnoszenia elementów oprawy, ale przede wszystkim flag na płot, megafonu, bębnów, damskich torebek oraz rewizje osobiste ze ściąganiem skarpetek włącznie, a to wszystko za bilet kosztujący 50 złotych to ewenement na stadionach w naszym kraju.” I przyznam, że nie widzę nic specjalnie złego w tych wymaganiach, mając na uwadze zachowanie tej grupy podczas wcześniejszym pojedynków na stadionie im. Edwarda Jancarza. Okazuje się, że ci ludzie bez flag, bębnów i megafonu ichniego ojca dyrektora nie potrafią oglądać żużla, co jest ostatecznym dowodem, że sam speedway jako taki w ogóle ich nie interesuje. Wcale nie dziwię się gorzowianom, bo te czterdzieści kilka tysięcy wpływów wcale nie musi być zyskiem, przy konieczności specjalnego zabezpieczenia sektora gości. Możemy się więc spodziewać ofensywy medialnej ze strony zielonogórskiej (zobaczymy kto będzie grał pierwsze skrzypce, choć już dziś można to z dużym prawdopodobieństwem odgadnąć). Na razie sytuacja jest taka, że Stowarzyszenie Kibiców Tylko Falubaz zrezygnowało z organizacji wyjazdu do Gorzowa, a w geście solidarności panowie prezesi też się tam nie wybierają. Cóż, najwyraźniej wciąż najważniejsza jest dla nich kasa z biletów, a nie poziom kibicowania. Podczas meczu z Unią po kilku triumfach gospodarzy od razu pojawiły się okrzyki zapodawane przez głównodowodzącego: "(...) k...y pokonamy" czy "zabierać szmaty i w..ć do chaty". To ma być doping? To jest zwykłe leczenie swoich kompleksów i dopóki całe to towarzystwo będzie miało błogosławieństwo działaczy, to sytuacja nie ulegnie poprawie.