Nie dalej niż kilka dni temu żużlowy świat obiegła wiadomość o zakończeniu kariery przez kapitana toruńskich Aniołów Ryana Sullivana. Środowisko zamilkło w głębokim wstrząsie, by za moment buzować już od spekulacji i domysłów. Czy decyzja Kangura - o ile zaskakująca, dla wielu nawet druzgocąca - była w rzeczywistości podjęta w ostatniej chwili? Wśród lepiej poinformowanych uczestników dyskusji na tematy żużlowe już jesienią dało się słyszeć, że Sullivan kończy karierę i wyprowadza się z Polski. Że niby dlaczego? Nikt nie zbadał. Plotka, i to o wymiarach wręcz surrealistycznych, przeszła bez echa. Niesłusznie. Pęczniejaca rana nie dała się zaleczyć, choć ekipa toruńskich działaczy przy stole operacji "Łapmy Ryana" do ostatniego tchnienia pacjenta utrzymywała, że ten rokuje fantastycznie. Jaka rana? Po czym? Kto strzelał? Pozostają domysły, choć pewnie kiedyś zapytają Jacka Gajewskiego. Czy będzie chciał powiedzieć? To zadanie dla wytrawnego dziennikarza.
Aż nie chce się wierzyć, że do takiej decyzji mogły popchnąć Australijczyka nakładajace się na siebie przeciwności żużlowego losu - kontuzja, rzekoma konieczność zwrotu części wynagrodzenia za sezon 2012 czy kontrowersje związane z ubezpieczeniem. Ubezpieczenia odeszły na chwilę do historii, kontuzje leczą się z czasem, a finanse skutecznie punktującego Sullivana trudno podejrzewać o ruinę. W okresie zimowym kolejno pojawiające się przeszkody wydawały się być rozwiązywane, choć ziarno niepokoju zasiewać mogły: utrudniona komunikacja klubu z kapitanem, zmieniające się numery telefonu Kangura czy rozmowa z klubem poporzez prawnika i media. Patrząc wstecz widać, że "Saletra" mocno oddalał się od klubu, a narastające problemy wokół osoby kapitana Aniołów, o których donosiły media były po prostu pretekstami, które miały w efekcie końcowym usprawiedliwić decyzję Sullivana. Decyzję, która sprawiła, że wypracowana przez wiele lat świetnego ścigania reputacja Austalijczyka została w znacznym stopniu nadszarpnięta.
Cokolwiek nie legło u podstaw dramatycznej decyzji Sullivana, nie znajduje to zrozumienia u rzeszy fanów czarnego sportu. Trudno wyobrazić sobie bardziej nieodpowiedzialną postawę kapitana zespołu niż ucieczka z klubowego okrętu tuż przed wypłynieciem załogi w długi rejs sezonu 2013. Z dzieciecą naiwnością graniczy wiara w tłumaczenie, iż na kilkanaście dni przed rozpoczęciem ligowej batalii, zawodnik podejmuje decyzję o przeprowadzce na drugi koniec świata. Takich decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień, a przecież kilka tygodni temu po wizycie Sullivana w Toruniu ogłoszono, że nie ma żadnych przeszkód, żeby "Aussie" przystąpił do kolejnego sezonu jako zawodnik Aniołów. Kangur zakpił z działaczy, sponsorów, a przede wszystkim z kibiców, którzy w grodzie Kopernika nie wątpili, że to własnie on zasługuje na zaszczytne miano kapitania teamu z piernikowego miasta. Spierniczył sprawę. Spierniczył z Torunia. Mawiają jeszcze mocniej.
Australijczycy mają to do siebie, że malują świat grubą kreską. Sullivan znany jest w środowisku jako osoba bardzo wymagająca i umiejąca postawić na swoim. "Saletra" mówi wprost co myśli, o ile mówi, bo bywało, że na rozmowę z dziennkarzem nie miał ochoty. Przed kamerą telewizyjną bez ogródek potrafił nazwać Adriana Miedzińskiego płaczącym dzieckiem, gdy ten miał pretensję o niezespołowa jazdę. Podobnie świat widzi Jason Crump, który znany był z tego, że masowo ignorował dziennikarzy, którzy zapomnieli przeuprzejmych angielskich zwrotów przed zadaniem pierwszego pytania. Salonowe maniery mistrza świata jakoś nie szły w parze z jego wypiętym i oklepanym zadem wycelowanym w stronę wrocławskiej publiki. Ślicznie mówiący do kamer GP Crump nie potrafił nawet krótkim telefonem uprzedzić Marty Półtorak o swoich planach... zakończenia kariery, co najprawdopodobniej na kolejny rok oddala imperium Marmy od szans medalowych. Nawet Chris Holder po jeździeckiem błędzie Protasiewicza, a co za tym idzie niezawinionym faulu "Protasa", nie szczędzi bardzo ostrych słów w kierunku polskiego zawodnika i... polskiego żużla. Kamera włączona. Stanowczość Aussie’ch doskonale obrazuje również konflikt pomiędzy Crumpem i Sullivanem, który z pewnoscią zubożył zawartość medalowego worka Austalijczyków w SWC. Przynajmniej kilku facetów ma zaprogramowaną wysoce wyostrzoną wizję rzeczywistości. Wizję, która dziwi o tyle, że zjawiają się na polskich torach z własnego wyboru. Samodzielnie podpisują kontrakty w osobiście wybranych klubach. Dostarczają dobrą usługę za dobre pieniądze. A gdy w biznesie brakuje elastyczności, biznes się sypie.
No właśnie. Bizesowa elastyczność. Definitywnie brakło jej Sullivanowi, efektem czego własne zadry przeniósł na niechęć do kontrahenta. Zimny kubeł wody na głowę Unibaxu powinien być jednak okazją do refleksji na Motoarenie. Obserwując klub z zewnątrz mam wrażenie, ze jest jednym z najbardziej poukładanych organizacyjnie w Polsce. Narzucono iście biznesowy model komunikacji i promocji, co budzi powszechne uznanie i jest dobrym wzorcem dla innych klubów. Pytanie czy nawyki komunikacyjne i negocjacyjne wyniesione ze środowiska spółek giełdowych zawsze sprawdzają się w sporcie? W biznesie dochodzenie rekompensaty na warunkach, które dopuszcza kontrakt jest rzeczą oczywistą. Czy tak samo oczywistą było dla Sullivana? Czy Sullivan to zawodnik, czy biznesowy partner? Czy klub to drużyna walcząca o medale, czy spółka handlowa?
Sport to pieniądze. Sport to również emocje, krew, pot i łzy – elementy niemile widziane w biznesie. Sport to jazda za złamaną ręką. Do końca. Po ten jeszcze jeden brązowy punkt. Na ile wyceniono ten punkt, że Sullivana jeszcze poproszono o zwrot nadpłaty za sezon 2012? Widocznie niezbyt wysoko. Biznesowa kalkulacja, paragrafy czytane przez prawników, czarne na białym. Czarny sport nie zawsze jedzie po białym. Czy pamięć i wdzięczność kibica, chwała zwycięzcy mają wyliczalną formułę w kontrakcie? Od dwóch razów w Toruniu – nie. Kto był tym pierwszym? Ikona, kapitan, wojownik. Odszedł nagle i po cichu. Do trzech razy sztuka? Kto teraz będzie kapitanem?
Daleko sięgają odcienie szarości – od czerni do białości. Tak skrajne też będą oceny postawy Sullivana. Decyzja podszyta bardzo silnymi emocjami podjęta wysoce nie w porę pokazuje, że Kangur nie ma pojęcia co "znaczy kapitan". A być może taką porę już jesienią obrał Australijczyk? Kapitan Sullivan zdegradował się do rangi szeregowca. Degradacja, to i tak łagodny werdykt, bo sabotaż we własnych szeregach, to niewybaczalna zdrada. A że komuś na złość? To nie usprawiedliwienie. To już tylko lekcja na przyszłość dla dowództwa w głównej kwaterze przy ulicy Pera Jonssona.
Prospero