W Zielonej Górze trwa dziwna gra, w której próbuje się, jak zwykle to tutaj bywa, utrzymać medialne zainteresowanie, a jednocześnie odcina się kibiców od podstawowych informacji. I najmniej ważne są tu kwestie kontraktów, bo tak czy inaczej dowiemy się o nich w ciągu najbliższego miesiąca. Od zakończenia sezonu minęło już sporo czasu, a w klubie niestety nie wyciąga się wniosków. Wciąż jest tu jednak spore grono wiernych poddanych, cieszących się w gruncie rzeczy z tego, że stery znowu obejmie ten, który formalnie objąć ich nie może (czy kiedykolwiek tak naprawdę je oddał?), a zadaniem oficjalnego sternika ma być wyłącznie wzięcie na siebie ewentualnej winy za obranie złego kierunku. Cóż, można żyć powrotem do przeszłości i wizją wirtualnej przyszłej potęgi, ale to chyba średni pomysł na życie.
Ostatnio - w najlepszym wypadku - w zielonogórskim klubie nie zmienia się nic, choć częściej zdarza się, iż dzieją się w nim coraz dziwniejsze rzeczy. Mamy okres bezprezesia, beztrenerza i nadsenatorza. Podobno są prowadzone jakieś rozmowy mające na celu wzmocnienie drużyny, podobno poszukiwany jest ktoś, kto ma z żużlowców jeżdżących w jednakowych kombinezonach stworzyć zespół. Trzeba jednak przede wszystkim uregulować kwestie formalne, bo na razie wciąż nie ma osoby, która chciałaby firmować swoim nazwiskiem działania klubu. A ktoś przecież musi podpisać ewentualne kontrakty.
O ile zawodnicy formalnie mogą zostać zatrudnieni dopiero w przedświątecznym tygodniu, to nie ma tego typu obostrzeń przy kontraktowaniu szkoleniowców. Uparcie twierdzę, że mecze wygrywa się w parkingu, bo tam tworzona jest atmosfera, która przekłada się na wynik, a wynik, jak wiadomo, jest w Polsce najważniejszy. Idąc tym tropem, działaczom powinno zależeć na znalezieniu osoby, która tej atmosfery będzie strzec, ale czy rzeczywiście zależy? Odpowiedź, szczególnie w zielonogórskich warunkach, niekoniecznie musi być pozytywna. Gołym okiem widać, którzy menadżerowie mają posłuch wśród zawodników, którzy ograniczają się do wypełniania programów, a którzy jedynie firmują swoim nazwiskiem decyzje podejmowane przez kogoś innego. I niekoniecznie mam tu na myśli działaczy, bo często to starsi zawodnicy, którzy uzyskali w klubie status "nie do ruszenia" wymuszają korzystne dla siebie rozwiązania.
Za długo interesuję się żużlem, żeby nie zauważyć, że zarówno żużlowcy, jak i trenerzy, doskonale wiedzą, jak i po co działają nasze kluby. Niestety, czarny sport na początku lat 90. padł ofiarą swojej niszowości przy jednoczesnej popularności w naszym kraju, i stan ten trwa do dziś. Okazało się, że za stosunkowo niewielkie, w porównaniu z innymi popularnymi dyscyplinami, pieniądze można do Polski ściągnąć całą światową czołówkę. Speedway obecny jest w większości przypadków w miastach średniej wielkości, gdzie wrósł w krajobraz, więc utrzymywanie go, pomimo olbrzymich kosztów jakie generuje, staje się ambicją lokalnych władz, obawiających się co rusz o wynik kolejnych wyborów. Zdarza się, że wykorzystują to "dobrodzieje", załatwiając przy okazji swoje interesy, bo na samym sponsorowaniu żużla nie da się przecież zarobić. Takich przypadków w każdym z żużlowych miast znajdzie się przynajmniej kilka. Im gorsza kondycja klubu, tym lepsza pozycja wyjściowa dla sponsorów i różnej maści politykierów, a przy okazji także dla żużlowców, którzy dzięki temu zaczęli być niewiarygodnie przepłacani. I dziwi mnie trochę, że sami najbardziej zainteresowani nie zrobili nic, aby tę chorą sytuację zmienić. Wręcz przeciwnie, windowali kontrakty, podcinając tym samym gałąź na której siedzieli. Nasuwa mi się dość niemiły wniosek, że zawodnikom wcale nie zależało na ocaleniu tej gałęzi. Chyba wszyscy wyszli z założenia, że zanim się to wszystko zawali (bo że się zawali było pewne), trzeba do własnej kieszeni wyciągnąć, ile się da. I niech mi ktoś powie, że to najlepsza liga świata, że żużlowcy kochają jeździć przed pełnymi trybunami, że to nasz kraj przyczynia się do rozwoju tej dyscypliny itp. itd.. Aż dziw bierze, ale ludzie w to wierzą...
Po akapicie zahaczającym o tematy ogólne, wracam do zielonogórskiego podwórka. Teoretycznie mamy skład, bo sześciu seniorów posiada ważne kontrakty. Poszukiwane jest jednak wzmocnienie. Po co? Nie wiem. Wiem jednak inną rzecz. Otóż zawodnik musi mieć świadomość, że przychodząc do Falubazu w każdym biegu, oprócz rywali, będzie mieć pod taśmą Jarosława Hampela, Piotra Protasiewicza lub Andreasa Jonssona. Może się więc okazać, że w takiej stawce nawet jeden punkt będzie niezłym osiągnięciem. Tylko czy druga linia zadowoli żużlowca mającego aspiracje do bycia liderem? Czy da mu spodziewany zarobek? Czy zadowoli kibiców? Tu jest największa słabość żużlowych dream teamów, bo gdzie liderów pięciu, tam nie komu ciułać punktów, o czym nie raz mogliśmy się przekonać. Co w takiej sytuacji może zrobić menadżer, który nie ma wpływu na skład jakim dysponuje, a często nie może nawet odstawić słabo jeżdżącego zawodnika? Jaki szacunek ma w takiej sytuacji żużlowiec do swojego (teoretycznie) przełożonego? Jak to wpływa na atmosferę? Pole manewru jest w takiej sytuacji niewielkie. Gdy dodatkowo pojawia się presja, mająca mało wspólnego ze sportem, to zamiast menadżera jako mentalnego lidera mamy kogoś, kto na pewno chce dobrze prowadzić ten zespół, ale wobec takich, a nie innych okoliczności, albo sam odchodzi, albo jest zmieniany.
Tajemnicą poliszynela jest to, kto podejmuje decyzje w Falubazie. Zawodnicy zresztą niespecjalnie ukrywają z kim prowadzą rozmowy, a sam zainteresowany też lubi być na świeczniku. I nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, gdy prokurent wraz z przewodniczącym Rady Nadzorczej twierdzą, że jest inaczej. A jak? Po prostu, inaczej. Zaiste, trzeba być człowiekiem wielkiej naiwności (bo na pewno nie wiary), aby "kupić" to, co mówią, zwłaszcza, że sami chyba średnio w to wierzą. Pan Bareja miałby w zasadzie gotowy scenariusz na film, bo absurdów ci u nas dostatek. Po zwolnieniu dotychczasowego prezesa, który w ostatnim czasie mówił o wątpliwych etycznie działaniach w klubie, istnieje konieczność znalezienia jego następcy, czyli człowieka gotowego na poniesienie konsekwencji za cudze decyzje. Jak na razie nikt nie zgodził się na objęcie tej atrakcyjnej funkcji. Formalnie zdolność podpisywania umów ma ów prokurent, jednak ten broni się rękami i nogami przed wspomnianą odpowiedzialnością, a sam prezesem być nie chce, bo jak twierdzi... nie nadaje się. Niczego więcej dowiedzieć się nie można, bo wszystko jest tajemnicą handlową spółki. Skoro tak wielka to tajemnica, to może trzeba odwrócić się na pięcie i zostawić panów z ich sekretami. Za kilka tygodni i tak będziemy wszystko wiedzieć, a wtedy sami się zgłoszą do nas, gdy będą chcieli wcisnąć nam karnety. Myślę, że sprzedaż karnetów może być pierwszym poważnym testem na gotowość kibiców do płacenia za wejściówki. Nie wiem, czy działacze są tego świadomi, ale kibice nie mają obowiązku przychodzenia na stadion i może się okazać, że samo obniżenie cen biletów to za mało.
Perspektywy na przyszłość? Może nie wszyscy wiedzą, ale w związku z połączeniem się miasta z gminą (obszarowo Zielona Góra będzie większa od Poznania) wybory Prezydenta oraz Rady Miasta przełożone zostały na pierwszy kwartał przyszłego roku, czyli na okres przygotowawczy do nowego sezonu. I nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że będzie to miało spory wpływ na atmosferę wokół klubu i drużyny. Obym się mylił. W interesie wszystkich klubów jest to, aby Ekstraliga w końcu była wyrównana, bez wielkich dziur, jak miało to miejsce w tym roku. Dobrze byłoby, gdyby każdy zadbał przede wszystkim o własne podwórko.