W dniu, w którym mer Daugavpils ogłaszał w Internecie konsultacje społeczne pt. „czy z budżetu miasta powinny iść środki na finansowanie klubu żużlowego?”, czwórka chłopaków z tej okolicy wyrzuciła Danię za burtę DPŚ. To tak w telegraficznym skrócie. Koledzy z toru, koledzy z klubu, którzy podróżowali do Västervik z przygodami, skazywana na pożarcie reprezentacja Łotwy nie tylko stawiła opór faworyzowanym rywalom. Łotwa zniszczyła system, wysyłając niedawnych mistrzów świata do przyszłorocznych kwalifikacji (!!!). Przynajmniej formalnie, bo nie wiemy, ile za rok zgłosi się drużyn i ile będzie rund kwalifikacyjnych. To jednak w tej chwili najmniej istotne. To nie była niespodzianka na miarę Stanów Zjednoczonych w barażu (Czechom się przecież nie chciało…). To jest sensacja ostatnich lat.
Wszyscy jesteśmy Łotyszami
Czytam komentarze w Internecie po zawodach. „Najlepszy żużel, jaki ostatnio widziałem”. „W King’s Lynn była jazda, a w Västervik był SPEEDWAY”. Zastanawiam się, czy jest w Polsce żużlowej ktoś, kto nie ucieszył się z awansu Łotwy. I nie w kontekście „Łotwa wyautowała naszych niedawnych głównych rywali”. To radość z niespodzianki, jaką sprawili ci pełni pasji i miłości do ścigania chłopcy. Podczas barażu wszyscy byliśmy Łotyszami.
Rozważałam nawet, czy taki sam wybuch entuzjazmu przytrafiłby się, gdyby jakimś cudem – w alternatywnej rzeczywistości – Łotwa wyeliminowała w ten sposób Polaków. Ale przecież w finale IMP także każdy kibic miał swojego faworyta, a zwyciężył faworyt niczyj – czyli wszystkich – i jakoś nie słyszałam głosów typu „szkoda, że to Woźniak wygrał”.
Kibice żużlowi potrafią się cieszyć z niespodzianek. Z zawodników, klubów, drużyn, które wchodzą po cichu, przez nikogo niedostrzeżone, i wywracają do góry nogami tabelę, gromią liderów i każą spojrzeć na naszą ukochaną dyscyplinę innymi oczami. Ponieważ lubię od czasu do czasu obejrzeć jakieś „stare żużle” (przy czym przez stare rozumiem wszystko, co było, zanim poszłam na studia), w środę padło na Grand Prix w Pradze w 2009 roku. Ten powrót do przeszłości zderzył mnie z identyczną radością – stadion wiwatował, kiedy młodziutki Emil Sajfutdinow rozbrajająco nieporadną (być może z emocji) angielszczyzną udzielał wywiadu przed wejściem na najwyższy stopień podium. A żeby daleko nie sięgać, Grand Prix Łotwy 2017? Byłam, widziałam, cały stadion się cieszył, że nie wygrał żaden Doyle czy inny Hancock, ani nawet lokalny matador Bogdanow, tylko Piotr Pawlicki, na którego przed zawodami nikt nie stawiał. Bo my, kibice, uwielbiamy być pozytywnie zaskakiwani. Brytyjski felietonista żużlowy, Jeff Scott, w swoich tekstach odkrywał tę pierwotną autentyczność żużla, niewyreżyserowane zdumienie – nie radość, tylko właśnie zdumienie – niespodziewanych zwycięzców. „Kto? Ja wygrałem? JA?! Jaja sobie robicie?!”. Jedni płaczą, inni skaczą pod niebo, jeszcze inni rozglądają się wokół w poszukiwaniu ukrytej kamery. Łączy ich jedno – są tak prawdziwi, że to łapie za serce i nie pozwala zapomnieć. Z dwunastu lat oglądania DPŚ wryły mi się w pamięć dwie wypowiedzi: wczorajsze „wyrzuciliśmy Dunów” Andžeja Lebiediewa i „My nie dumali, że my pojedziem w finale” Romana Poważnego w 2009 roku, gdy po cudach i dziwach w zawodach półfinałowych Rosjanie walczyli o medale. Medalu wtedy nie zdobyli, ale namieszali nielicho, aż Nicki Pedersen chciał zmieniać obywatelstwo na rosyjskie, stwierdzając, że „lepiej być z nimi niż przeciwko nim”.
Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, nie wymyśliłam tej ostatniej historii. To dowcip primaaprilisowy teamu Nickiego z 2010 roku. Bardzo logiczny, biorąc pod uwagę, że rok wcześniej Pedersen w każdym Grand Prix miał spięcie z Sajfutdinowem, a szarża Grigorija Łaguty w półfinale DPŚ przyprawiła go o długotrwałą kontuzję.
Kapitan Grisza i cała wstecz
A skoro już o Grigoriju mowa… O tym, że został zawieszony za doping, dowiedziałam się już na trybunach stadionu Alfreda Smoczyka w Lesznie. I to był, jak mawiają dziennikarze z pewnego portalu, „szok i niedowierzanie”. Po pierwsze – jak można wpaść na braniu meldonium po tak krótkim czasie od afery z tym specyfikiem?! Po drugie – po co doping w sporcie żużlowym?! Rozumiem, że meldonium może przyspieszyć regenerację organizmu, ale z logicznego punktu widzenia ryzyko wpadki jest niewspółmierne wobec ewentualnych zysków. Łudzę się, że to równie kuriozalne nieporozumienie, co analogiczna sytuacja z Patrykiem Dudkiem. Oczywiście, Grisza musi ponieść konsekwencje – ale myślę, że roczna dyskwalifikacja wystarczy. W końcu jesteśmy w sportach motorowych, a nie w biegach narciarskich. Przy czym w biegach narciarskich niektórzy też szybko wracają po dopingowych przygodach – patrz Martin Johnsrud Sundby (jeżeli nie znacie tej historii, nie czytajcie o szczegółach, tylko się niepotrzebnie zdenerwujecie).
Wieść o zawieszeniu Griszy gruchnęła w bardzo niefortunnym momencie, to znaczy dosłownie tuż przed barażem. Jestem w stanie sobie wyobrazić przebieg obrad jury FIM (tylko bez nazwisk!):
– Słuchajcie, jest problem, jeden z liderów reprezentacji Rosji wpadł na dopingu. Co robimy?
– Co mówi regulamin?
– Regulamin nic nie mówi, bośmy takiej sytuacji nie przewidzieli, jak go tworzyliśmy. Ściągamy Dunów do Leszna?
– Chyba żeś z byka spadł, człowieku! Zanim Duny przyjadą do Leszna, zrobi się sobota. Finał będzie trzeba odłożyć na niedzielę, w Polsce znowu tych swoich meczów nie pojadą i znowu będą na nas źle patrzeć. Może przestaną nam tyle płacić za prawa do Grand Prix!
– Słuszna uwaga. Zresztą – spójrz na te chmury! Przełożymy baraż na jutro, a tu lunie i kiedy to wszystko odjedziemy? W grudniu?!
– To wycofajmy Rosję i niech jadą baraż w trzy drużyny.
– Za dużo polskiej wódki, stary! Jak: niech jadą w trzy drużyny?! Jak w każdym biegu będzie trzech zawodników, telewizja nas zabije. Takie wyścigi się okropnie ogląda.
– No to niech jedzie ta Rosja. Bez Grigorija i tak nic nie zrobi.
– Niech jedzie.
Jak coś, nie podsłuchiwałam. Przebieg rozmowy dedukuję na podstawie przesłanek. Od siebie dodam, że gdyby baraż „po staremu” rozgrywano w czwartek, decyzja mogłaby wyglądać zupełnie inaczej.
Rosja pojechała. I chociaż jestem wielką fanką tej ekipy, przyznaję uczciwie – w tamtej chwili marzyłam, żeby wygrali chociaż z Amerykanami. Żeby wstydu nie było. Marzyłam też, żeby Łotysze dali odpór Australijczykom. Rzeczywistość jednak miała własny scenariusz tej rozgrywki.
To, co zrobili Rosjanie w barażu, to cud na podobnym poziomie co postawa Łotyszy w szwedzkim półfinale. Pozbawiona jednej z armat drużyna nagle dostała zębów i pazurów, i zębami i pazurami wydzierała punkty rywalom. Obudził się Andriej Kudriaszow, a Wadim Tarasienko przypomniał sobie, że też jest Łagutą i powinien punktować stosownie do tego nazwiska. Emil Sajfutdinow pojechał jak na kapitana na domowym torze przystało, albo i jeszcze lepiej. Ale największym pozytywem w tej ekipie był oczywiście młodziutki Gleb Czugunow. Historię tego chłopaka od "barażowego" piątku zdążyła poznać cała żużlowa Polska: ambitny dzieciak z Saławatu, pierwszy raz w Polsce był jako dwunastolatek… Teraz ma kontrakt w Orle Łódź, ale nie wiadomo, czy w tym Orle w ogóle pojedzie – już widzę, jak się oczy świecą Lesznu (nie wiadomo, co z Pedersenem), Rybnikowi (trzeba znaleźć zastępstwo za Griszę) i Toruniowi (a nie chcieli Gleba przed sezonem…). Ale mam nadzieję, że chłopak jeszcze do Ekstraligi nie trafi, bo go zmarnują tam. Niech się rozwija powoli – byle do przodu.
Pogubili się na leszczyńskim torze Australijczycy. Doyle po kontuzji zaczął wyśmienicie, ale już gdy został wykluczony z trzeciego startu – całkiem zresztą bezsensownie – perfekcyjna maszyna się zacięła. Gryzł nawierzchnię młodziutki Max Fricke – będą z niego ludzie. Reszta panów z Antypodów w ogóle jeździła w innych zawodach, szczególnie Chris Holder. I nie były to zawody ekstraligowe… Trudno powiedzieć, czy to Rosjanie byli tak mocni, czy Australijczycy tak słabi. Jedno wiem na pewno: jak źle by nie było, nie zamyka się gazu tuż przed metą. Taktycznie można puścić jokera. Taktycznie można dyskretnie pilnować odpowiedniej przewagi rywali. Taktycznie można wreszcie zdefektować, gdy sytuacja wymaga. Ale oczywistym, perfidnym manipulacjom na ostatniej prostej mówię "nie" i bardzo się cieszę, że sędzia Froschauer miał dość odwagi, żeby Batchelora wykluczyć. Inna sprawa, że nie mam pojęcia za co on i Doyle dostali pierwsze ostrzeżenia, ponieważ spiker zawodów chyba też się pogubił.
Australijczycy byli wszelako jedynymi negatywnymi postaciami tego barażu. Łotysze, którzy mieli zająć pewne trzecie miejsce, do ostatniej serii dotrzymywali kroku bardziej utytułowanym rywalom i ustąpili im tylko minimalnie. Amerykanie zaś, którzy mieli robić punkty jedynie „na trupach”, wydzierali „oczka” w ilościach zaskakujących. Obie te reprezentacje mają perspektywy – zawodnicy zza oceanu na regularne meldowanie się w barażach, a nasi niemal sąsiedzi… kto wie, może nawet na finał? A może by tak zrobić finał za rok w Daugavpils, co wy na to? Stadion jest, kibice są, atmosfera jest, droga z Polski nie taka trudna – PZM wynajmie kilkanaście autokarów i naszych fanów się dowiezie.
Śnię na jawie, wiem. Finał będzie w Danii, żeby Duńczycy nie musieli się kwalifikować. Co się stało z tą reprezentacją – tego nie wie nikt. „Nie zrobiliśmy nic szczególnego” – brzmiał tytuł wywiadu z Hansem Nielsenem w programie na leszczyńskie rundy DPŚ. Samospełniająca się przepowiednia. Chociaż nie – zrobili coś szczególnego. Niektórzy zawodnicy niegodnie płakali, że przecież to oni powinni jechać w barażu, bo zła Rosja, bo doping…
Nie, Duńczycy. Nie powinniście. Mieliście dwie swoje szansy – cały półfinał w Västervik i bieg dodatkowy tamże. Nie skorzystaliście z nich, więc z godnością znieście fakt, że nie zasłużyliście na baraż, czego by nie zdecydowało jury. Swoją droga, podobno to Polacy są mistrzami marudzenia. Jeżeli tak, to Leon Madsen powinien się starać o obywatelstwo – temu człowiekowi wiecznie coś nie pasuje. A to menedżer reprezentacji, a to tor w Częstochowie, a to fakt, że on i jego koledzy wylecieli za burtę DPŚ na własne życzenie. Niech ktoś mu wyśle snickersa, bo to całkiem dobry zawodnik i niech się lepiej skupi na jeździe.
Historia pewnego szalika
Cztery lata temu w ramach kibicowskiego eksperymentu socjologicznego nabyłam rosyjski szalik i dumnie paradowałam z nim podczas pierwszego w historii turnieju Speedway Best Pairs, kiedy jeździły tam jeszcze przeważnie zespoły narodowe (choć pamiętam Czechosłowenię, czyli Czechy z Žagarem w składzie). Okazało się, że człowiek w rosyjskim szaliku wzbudza cieplejsze uczucia niż człowiek w szaliku duńskim.
Szalik towarzyszył mi w piątek podczas barażu. W jakiejkolwiek innej dyscyplinie miałabym opory przed założeniem go, a już świeżo po aferze dopingowej upchnęłabym ten element odzieży głęboko na dnie torebki. Nie na żużlu. Na żużlu rosyjski szalik generował sytuacje następujące:
– kibice w polskich barwach masowo mnie pozdrawiali i w trzech językach życzyli „moim” zwycięstwa, ewentualnie wyrażali współczucie z powodu sytuacji Griszy Łaguty (co najmniej jakby nogę złamał);
– kibic w barwach australijskich przepuścił mnie w kolejce ze słowami „you’re in the lead”.
Reakcji negatywnych nie stwierdzono. Następnym razem załatwię sobie łotewski szalik i będę kontynuować badania terenowe.
Dziesięć lat później, czyli finał dwóch prędkości
Pierwszy raz na barażu i finale DPŚ byłam na stadionie dekadę temu. W… Lesznie. Byłam młoda, głupia i żużel znałam bardzo pobieżnie. W barażu dla żartu kibicowałam Rosji, ponieważ wiedziałam, że Australia i Polska poradzą sobie i bez mojego dopingu (Szwedzi nie robili wówczas furory). Liderem Rosjan był Roman Iwanow (kto go dziś pamięta?), który nawet wygrał wyścig, a pewien osiemnastoletni brylancik zrobił wrażenie znacznie gorsze niż w ostatni piątek Gleb Czugunow. W roku 2017 ów niegdysiejszy brylancik dotarł do finału, liderował swojemu zespołowi i w ostatnim biegu sprzątnął Brytyjczykom sprzed nosa brązowy medal. Brytyjczycy na pocieszenie mają osławiony kebab, a Rosjanie – brąz o smaku złota, bo przecież ich miało nie być nawet w finale.
Jednak porównanie między dwoma wspomnianymi zespołami a parą Polska-Szwecja to jak porównanie niedzielnej dyspozycji Kolejarza Rawicz i Startu Gniezno w meczu „na szczycie” drugiej ligi. Dekadę temu finał DPŚ również przebiegał na dwóch prędkościach, choć podówczas Australia szybko uporała się z Wielką Brytanią (oni też tam byli!) i zapewniła sobie brązowy medal. Walka na noże, do krwi ostatniej kropli z żył toczyła się o złoto: między Polską a Danią, tą Danią, której nie ma w finale, odkąd Nicki Pedersen przestał być w reprezentacji. W sobotni wieczór Polacy w zupełnie odmienionym składzie walczyli o najwyższe laury z innymi Skandynawami – Szwedami. Tymi Szwedami, którzy w 2007 roku odpadli w barażu. Los to jednak przewrotna instytucja.
Przed finałem było nerwowo. Zawsze jest nerwowo, kiedy mamy murowanego faworyta, ponieważ na papierze nikt mistrzostwa nie zdobywa – trzeba udowodnić wyższość na torze, a na torze mogą się wszak zdarzyć różne rzeczy. Podczas spotkania z kibicami widać było napięcie szczególnie u Bartosza Zmarzlika i Patryka Dudka. Oni już się skoncentrowali i nie w głowie im były autografy czy wspólne zdjęcia. Na tor przed zawodami Polacy wyszli wielką ławą. Na czele szedł trener Cieślak z Piotrem Pawlickim i Maciejem Janowskim, najbardziej rozluźnionymi reprezentantami Polski. Za nimi Zmarzlik w otoczeniu całego teamu, aż ledwie go było widać. Dalej – Dudek, tylko z ojcem. Pochód zamykał zagubiony Bartosz Smektała, najmłodszy i chyba najbardziej zestresowany. Widać było, że każdy z Polaków inaczej radzi sobie z presją – ale najważniejsze, że sobie poradzili. I może wynik na to nie wskazywał, ale mieli ten finał pod kontrolą niemal przez wszystkie biegi. Zrobili to! Obronili! Czapki z głów – i dziękujemy, cała żużlowa Polska dziękuje za ten sukces.
Co ciekawe – spośród wszystkich reprezentacji startujących w DPŚ 2017, tylko Polska i Stany Zjednoczone całkowicie wymieniły swój skład w porównaniu z DPŚ 2007 (nie liczę Łotwy 2017, Czech 2017 i Finlandii 2007, nie ma z czym porównywać). Honoru Wielkiej Brytanii i wtedy bronił, i dziś broni Chris Harris. Szwedzki wózek ciągną Jonsson z Lindgrenem. Stałym punktem reprezentacji Rosji jest Sajfutdinow. W Danii nieprzerwanie występują Iversen i Bjerre. W Australii wreszcie startował i startuje Holder – wtedy młody i świetnie się zapowiadający, a dziś… przemilczę, bo smutno jakoś o tym mówić.
To kogo w końcu wygwizdaliśmy?
Najlepsze imprezy na żużlu są nie tylko na drugiej lidze, ale też na drugim wirażu. Moje nieczynne po sobocie gardło jest najlepszym dowodem. Na drugim wirażu można też ujrzeć różne ważne postacie światowego żużla przechodzące przez pas bezpieczeństwa. Niestety, Ove Fundina krążącego po okolicy rozpoznali w sobotę tylko nieliczni. Większym zainteresowaniem cieszyli się Zbigniew Boniek i Marek Wojaczek. A największym – puszczana na stadionie muzyka i wszelkie formy dopingu (choć może to brzmi w ostatnim czasie niefortunnie).
W każdym razie drugi wiraż zajmował się kibicowaniem pozytywnym. Zbiorowe gwizdy wyrwały się tylko raz – podczas odczytywania, kto wręczy Szwedom srebrne medale. Zasadniczo jestem przeciwna gwizdaniu na stadionie, ale na takie sytuacje udzielam dyspensy – też nie znoszę polityków, którzy o żużlu przypominają sobie głównie wtedy, gdy można się na nim polansować. Niestety, wszystko działo się tak szybko, że biedni Szwedzi mogli pomyśleć, iż to na nich tłum gwiżdże. Spikerzy odnaleźli się w sytuacji, ponownie poinformowali, że Szwecja zdobyła srebrne medale, a gwizdy zamieniły się w zasłużony aplauz.
Następnego dnia jednak na pewnym Dużym Portalu przeczytałam nagłówek „Rosja wygwizdana na podium? Chodziło o polityka” i zdumiałam się niepomiernie. Wyraźnie słyszałam gwizdy na Szwecji, a przy okazji Rosji nawet nie usłyszałam, kto wręcza medale, bo sektor klaskał i krzyczał. Albo drugi wiraż zagłuszył reakcję reszty stadionu (nie wykluczam, choć ludzie z pierwszego wirażu też nic nie słyszeli), albo też Duży Portal nagina fakty, żeby lepiej brzmiały w nagłówkach. W końcu „Szwecja wygwizdana na podium?” klikałoby się gorzej niż źle. Nie to co ta mroczna Rosja, prawda?
Chciałabym, żeby Drużynowy Puchar Świata zawsze był tak pozytywną imprezą pełną pięknych niespodzianek. Rok temu podczas Euro 2016 wszyscy byliśmy Islandczykami. W ostatnich dniach wszyscy byliśmy kolejno Łotyszami, Rosjanami i Polakami. A ja się cieszę, że w tych pokręconych czasach, gdy ludzie skaczą sobie do gardła z powodu narodowości, poglądów politycznych i tysiąca innych bzdur, są sprawy, które łączą ponad podziałami. Na co dzień mamy nasze kibicowskie piekiełko, „kosy” i „sztamy”, ale czasem mówimy jednym głosem.
Mówmy nim częściej. Niech radość żużla zwycięży.
Joanna Krystyna Radosz