Miało być pięknie. Wybaczcie małą prywatę, ale to miał być piękny wjazd w sezon. Supermecz w Bydgoszczy, starcie dwóch drużyn, wobec których żywię nader ciepłe uczucia (mimo że w dowodzie wciąż mam toruński adres zameldowania). Na meczu – premiera mojej żużlowej powieści, „Szkoły wyprzedzania”. Marzenie się spełnia, a wokół moi ludzie, tacy, z którymi można konie kraść. Afterparty w bydgoskim pubie. Krótki sen, zmiana czasu i ostatnia niedziela marca. Urodziny seniorki rodu w Toruniu i wspólne wyjście na Motoarenę. Mecz Polska-Australia. Ryk silników, narkotyzujący zapach. Sezon, na który zawsze czeka się za długo.
To moja historia, historia jednego człowieka, jednej pisarki/dziennikarki/kibicki. Bo nieważne, gdzie mnie rzuci los, nadal jestem kibicką. Ale takich opowieści jest wiele. Śmiem zaryzykować, że nie tysiące, a dziesiątki tysięcy. Każdy z nas na coś w tym sezonie czekał, o czymś marzył, o zawodach, uścisku dłoni w parku maszyn, o zaśpiewanej na zbyt wiele głosów zwycięskiej pieśni… Wszystko przyjdzie. Musi przyjść. Ale jeszcze nie teraz.
Gregu, coś ty narobił?!
Pierwsze przebłyski wiosny – zmiana kurtki, promienie słońca na twarzy, pąki kwiatów – nieodmiennie kojarzą mi się z rozpoczęciem dwóch sezonów: wyjazdowego i żużlowego. W tym roku oba trzeba odłożyć. Siedzę więc w domu i próbuję znaleźć szczęście w nieszczęściu albo pozytywy w koronawirusie. Albo uprawiam gimnastykę słowno-umysłową, szukając coraz bardziej absurdalnych wyjaśnień globalnej pandemii.
Kiedy w okolicach Zielonej Góry zdiagnozowano polskiego „pacjenta zero”, podśmiewaliśmy się w większym gronie, że koronawirus to kibic toruńskiego klubu. W końcu zdesperowana, by zacząć sezon o czasie PGE Ekstraliga uzna, że najlepiej wykluczyć „zagrożonych”, czyli Falubaz, a że liczba drużyn musi się zgadzać, na to miejsce zostanie zaproszony klub pierwszoligowy. A który klub w pierwszej lidze jako jedyny ma drużynę zdolną rywalizować w najwyższej klasie rozgrywkowej? No właśnie! I nagle się okaże, że przepowiednia „Apator nigdy nie spadnie” była wypowiedziana przez lokalnego Nostradamusa.
Potem zaczął grać inny scenariusz. Sezon będzie, ale nie cały, przyjdzie nam go jakoś kondensować, a w świecie żużlowym kondensowanie czegokolwiek to… no, sami wiecie, ile się trzeba nagimnastykować, żeby jedną ligową kolejkę przełożyć, a co dopiero… nie wiadomo ile. Zwizualizowałam sobie więc rozegranie tylko połowy rundy zasadniczej. Każdy z każdym, ale po razie. Każda drużyna jedzie cztery mecze u siebie i cztery na wyje… W tym miejscu zorientowałam się, że do takich puzzli brakuje jednej ekipy. Kogo dołączyć? To jasne! Apatora.
A gdyby tak bez Apatora? Da się, a jakże. Mówi się o tym, żeby w razie „w” odjechać sezon bez play-offów. A może lepiej odjechać TYLKO play-offy? Ale w takiej bardziej sprawiedliwej formie. Losujemy pary po dwa zespoły. Każda para jedzie dwa mecze, a do kolejnej fazy oprócz zwycięzców przechodzą także dwaj przegrani z najbardziej korzystnym bilansem. W fazie drugiej mamy zatem trzy pary, a więc trzech zwycięzców i jednego lucky losera do przejścia dalej. W ten sposób w sezonie można odjechać cztery mecze w fazie wstępnej, dwa w półfinale i kolejne dwa w finale lub meczu o trzecie miejsce. Trochę gorzej, że dla dwóch najgorszych ekip przygoda skończy się na jednym meczu domowym. Tak źle i tak niedobrze.
Jak już kiedyś wspominałam, większość trudnych sytuacji da się opisać przy pomocy dwóch pytań zaczerpniętych z rosyjskiej klasyki: „Co robić?” (Nikołaj Czernyszewski) oraz „Kto winien?” (Aleksander Hercen). Odpowiedź na pierwsze już mniej więcej znamy. A co z drugim?
I tutaj zmęczony izolacją umysł znalazł rozwiązanie. Na pewno każdy z was w ciągu ostatnich kilku lat słyszał co najmniej raz stwierdzenie, że kiedy Greg Hancock skończy karierę, to wraz z nim skończy się żużel, jaki znamy. Tak tylko przypomnę, że Greg Hancock ogłosił zakończenie kariery w lutym tego roku… A gdzie macie teraz żużel? O, no właśnie! To na pewno wszystko ten Hancock, prawda?
W końcu znalezienie winnego to ponoć połowa sukcesu…
Wielkie słowa wymagają wielkich czynów
Dobrze, żarty na bok.
Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jaka jest sytuacja. Stoimy wobec globalnego wyzwania. Tym bardziej przerażającego, że zdrowotne konsekwencje zarażenia koronawirusem nadal nie są do końca znane. Tu nie chodzi już tyle o samą chorobę, co o jej pokłosie, takie jak nieodwracalne zmiany w płucach. O tym, jak COVID-19 wpływa na zarażonych na dłuższy dystans, będziemy mogli porozmawiać za rok, a co najmniej pół, i to przy założeniu, że znajdą się specjaliści, którzy będą badać tylko to – a nie pójdą na pierwszą linię frontu, aktywnie przeciwdziałać rozprzestrzenieniu epidemii.
Nie znam się na tym. Nie należę do wirusologów ani nawet prostych medyków. Moja wiedza pozwala mi jednak stwierdzić, że oto stanęliśmy wobec największego wyzwania w historii współczesnego sportu. Spieszących z przypomnieniem, że w ubiegłym wieku mieliśmy drugą wojnę światową uspokajam – pamiętam - i tak, też uważam, że druga wojna światowa była tragedią ludzkości nieporównywalną z pandemią. Ale jednocześnie w latach 30.-40. XX wieku sport zawodowy w znanej nam dzisiaj postaci jeszcze nie istniał. Sportowcy nie zajmowali się masowo TYLKO sportem, nie czerpali dochodu WYŁĄCZNIE ze sportu, nie mieli sztabów fachowców żyjących z pomocy li i jedynie sportowcom… W sporcie nie było wielkich pieniędzy i sponsorów żądających wyników oraz oglądalności. Nie było wreszcie powszechnej telewizji, a co dopiero telewizyjnych kanałów wyspecjalizowanych w pokazywaniu sportu, żyjących z tego i tylko to emitujących.
Pandemia i zawieszenie rozgrywek sportowych dotknie całe środowisko, niezależnie od tego, ile potrwa i czy rozgrywki uda się w tym roku w ogóle rozpocząć/dokończyć, czy nie. W piłce nożnej już czuć narastającą panikę, a przecież piłka, w przeciwieństwie do żużla, dysponuje ogromnym zapleczem finansowym.
1/8 finału Ligi Mistrzów: PSG - Borussia (11 marca) - stawka ogromna, trybuny puste, na boisku słychać każde słowo, niczym podczas treningu... (zdj: TVP)
A co mamy w speedwayu?
Mamy kluby, które żyją przede wszystkim z wpływów z biletów, dotacji z miasta oraz pieniędzy od sponsorów. O wpływach oczywiście nie ma mowy. Miasta mają inne sprawy na głowie. Sponsorzy natomiast nie piszą się na działalność charytatywną, tylko oczekują czegoś w zamian – przede wszystkim reklamy, w obecnych warunkach możliwej w bardzo ograniczonym zakresie. Zresztą, jeżeli nie wszyscy, to większość sponsorów też ma swoje problemy związane z koronawirusem i jeżeli będzie ograniczać wydatki, to w pierwszej kolejności przytnie właśnie kwoty wydawane na szeroko pojęty marketing i reklamę, w tym… a jakże, kontrakty sponsorskie.
Mamy ligę obwarowaną regulaminami i kontraktami telewizyjnymi, chwilowo niemożliwymi do wypełnienia. Nawet kiedy liga ruszy, kontrakty trzeba będzie renegocjować, w końcu zabraknie zaraz kanałów telewizyjnych, kiedy wszystkie imprezy sportowe skumulują się w jednym momencie.
Mamy żużlowców. Żużlowcy też muszą zarabiać, w końcu w większości żyją z uprawiania sportu – to wyznacznik dzisiejszego pojmowania „profesjonalizmu”. Ten czy ów ma własną firmę albo dorabia gdzieś na boku i może sobie poradzi. A co z profesjonalistami? Niedawno mówiliśmy, że żeby być żużlowcem przez wielkie Ż, trzeba podporządkować sportowi całe swoje życie. Żużel jeść, żużlem oddychać, żużel wydalać, że sparafrazuję mądrość Tony’ego Rickardssona. Ale zaraz okaże się, że to prosta droga do samozagłady… Jasne, gdy nie ma jazdy, opadają wydatki związane z remontem silników, logistyką, noclegami, ewentualnymi wizytami u lekarzy i fizjoterapeutów. Ale żużlowiec nie jest sam: ma rodzinę, którą trzeba wyżywić (ponieważ rzeczona często też podporządkowała się żużlowemu trybowi życia, co nierzadko wyklucza pracę partnerki), ma też mechaników i menedżerów, i cały team, któremu trzeba płacić przynajmniej postojowe. Ostatnio ukazał się list otwarty mechaników żużlowych proszących o zrozumienie ze strony pracodawców. List przejmujący i rozsądny.
Cały problem w tym, że to zrozumienie musi być ze wszystkich stron. Każda z nich musi mieć świadomość, że przez pandemię zarobi mniej, ale że musi też dać od siebie tym, którzy są od niej zależni. Telewizja musi zapłacić klubom za prawa do transmisji, kluby wypłacić pensje zawodnikom, zawodnicy – mechanikom… Jedyny sposób, żeby poradzić sobie z kryzysem, to okrągły stół z udziałem przedstawicieli wszystkich zainteresowanych grup. Mniejsza o dziennikarzy. Możecie ich nawet nie wpuszczać. Uczciwie, po ludzku pogadajcie. W świecie żużla w ostatnich latach przywykło się do tego, że każdy chce zagarnąć dla siebie jak największy kawałek tortu, ale teraz ta taktyka nie zadziała. Nadszedł czas próby: i żeby przetrwał znany nam żużel, potrzebna jest współpraca, nie przeciąganie liny i spychologia. Tylko razem damy radę.
Wiem, że to wielkie słowa. Ale mniejszych chwilowo nie mam. Czyny też muszą być wielkie. W przeciwnym razie… cóż, żużel może nie zniknie, ale jego mapa na pewno się zmniejszy, a w wariancie pesymistycznym być może wrócimy do statusu sportu amatorskiego, uprawianego po godzinach pracy. Wtedy speedway niewątpliwie straciłby na widowiskowości i z trudem wypracowanym prestiżu. A tego chyba nikt z zainteresowanych nie chce, prawda?
W co się bawić?
No dobrze, a co z kibicami? O tej porze roku zazwyczaj wszyscy dyszymy „metanolem”. Jak nie oszaleć, kiedy słońce przygrzewa, a wyjazdy na mecze trzeba odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość? Kilka przyjacielskich, babskich rad:
1) Wygrzebcie z internetu czy własnych zasobów stare mecze, turnieje Grand Prix, zawody o pietruszkę. Oglądajcie te spotkania, których wyników już zapomnieliście. Odkrywajcie je na nowo, skupiajcie się na detalach technicznych, scenkach z parku maszyn, konkretnych wyścigach. Spróbujcie spojrzeć na żużel z innej strony. Jeżeli całe życie interesował was głównie wynik, popatrzcie na psychologię zawodników albo na przygotowanie sprzętu. Jeżeli jesteście od kołyski aż po grób fanami jednego klubu, spróbujcie obejrzeć mecze innej drużyny. Szukajcie podobieństw i różnic.
2) Grajcie w żużlowe gry. Mamy w Polsce kilka planszówek, jedną karciankę, kilka menedżerów i gry video różnej jakości, w tym takie na telefon. Na jakiś czas powinno wystarczyć.
3) Zasypcie Canal+ prośbami o powtórki „Czarnego Charakteru”. Albo lepiej: udostępnienie całej serii w internecie. Oglądajcie na nowo albo obejrzyjcie te, które was ominęły.
4) Czytajcie książki o żużlu! Właśnie ukazało się polskie wydanie autobiografii Taia Woffindena. Jeszcze nie przeczytałam dość, żeby powiedzieć, jakiej jakości jest ta książka, ale hej – jest o żużlu? Jest. Reszta to detale. Możecie też odświeżyć sobie Cieślakowe „Pół wieku na czarno” albo sięgnąć po inne (auto)biografie. Możecie wreszcie zagłębić się w speedwayową prozę. Jak na razie jestem dumną prekursorką gatunku w Polsce, a w ostatnich dniach wyszła moja najnowsza powieść, „Szkoła wyprzedzania”, czyli komedia kryminalna z mocno żużlowym tłem… ale może jak przeczytacie, to się zainspirujecie i sami zaczniecie tworzyć? Może z nudów zrobimy nasz własny, rdzennie polski gatunek: fikcja żużlowa. Skoro Anglicy mogą pisać o piłce kopanej, a Amerykanie o baseballu, a Rosjanie o hokeju, no to dlaczego my nie możemy mieć naszego własnego, wyjątkowego speedway fiction?
Ale jakbyście faktycznie pisali, to wiecie – moja skrzynka mailowa jest dla was ZAWSZE otwarta. ZAWSZE.
Polacy to kreatywny naród, więc wiem, że sami sobie wymyślicie drugie tyle rozrywek na czas zarazy. A na razie powiem to, co regularnie powtarza w mediach społecznościowych Emil Sajfutdinow (możliwe, że też inne żużloki, ale algorytmy moich social mediów wyświetlają mi w 99% sympatycznego Rosjanina): myjcie ręce, zostańcie w domu, dbajcie o swoje rodziny, a zobaczymy się na stadionach szybciej, niż myślicie.
Damy radę, jasne?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Jeśli brakuje wam żużla, możecie sięgnąć po moje wspomniane w felietonie teksty. „Szkołę wyprzedzania” w formie e-booka kupicie już za 4,99 zł [tutaj], ale papierową też dostarczymy wam do domu, a jaką ma ładną okładkę! Natomiast „Czarna książka. Antologia opowiadań żużlowych” [tutaj] oraz „Opowieści na marginesach” [tutaj] są dostępne zupełnie ZA DARMO.
PPS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.
PPPS [uff]: Tak z ostatniej chwili. Podobno koronawirus nie jest groźny dla dzików, więc nie martwcie się o Nickiego. On by sobie nie dał rady?