Czy ja już każdy felieton będę zaczynać od „długo mnie nie było”? Mam nadzieję, że nie. Cóż, to mroczna strona tej komfortowej ogółem sytuacji: mogę pisać wyłącznie wtedy, kiedy faktycznie mam coś do powiedzenia.
A teraz mam. Zapnijcie pasy, nie będzie miło.
Mowa jest srebrem…
Lat temu tyle, że pół mojego życia (kto matematyk, może policzyć), pewien „dziennikarz” pisał mi o żużlowych kibicach, że potrzebują „jasnego podziału na dobrych i złych, wyraźnych bohaterów i antybohaterów”. I że jeśli rzeczywistość tego nie dostarcza, to kreowaniem takich „wyrazistych” postaci muszą się zająć media. Nie wiem, na ile to aktualne w dobie social mediów (wtedy Facebook dopiero raczkował, a najbardziej spektakularnym medium społecznościowym była Nasza Klasa), kiedy każdy może być dziennikarzem i każdy może być opiniotwórczy. Czy nadal słuchamy „autorytetów” z gazet i telewizji? Dobra, słuchamy, w końcu wciąż można trafić na opinie, że coś jest prawdą, bo w telewizji powiedzieli… Ale jednocześnie pojawiła się „mądrość tłumu”. Jeżeli jakiś komentarz pojawia się dostatecznie często, to musi być prawdziwy.
Musi, prawda?
A jeżeli pojawił się tylko raz, ale pokrywa się z naszym wyobrażeniem o świecie, to autor nie mógł się pomylić ani zwyczajnie skłamać, co nie?
Tak, tak, wiem. No przecież, że nie. W końcu umiemy myśleć samodzielnie. Podobno.
A jednak. Jakimś cudem, kiedy pojawia się temat jakiegoś żużlowca uznanego przez „mądrość tłumu” za niegodziwego, hejt rośnie na zasadzie kuli śnieżnej. Mieliśmy w tym sezonie już kilka przypadków.
Ot, choćby sprawę Gleba Czugunowa w pierwszych kolejkach, kiedy okazało się, że rzucanie butelkami w zawodnika jest mniejszym przewinieniem niż to, że zawodnik „zbliżył się do rzucających i naraził na niebezpieczeństwo”. Mam wrażenie, że ktokolwiek wymyślił takie wyjaśnienie, o raz za dużo usłyszał, dzieckiem będąc, „nie obchodzi mnie, kto zaczął, obaj do dyrektora!”. Wyjaśnijmy: i w szkole, i w dorosłym życiu ofiara nie jest winna tego, że jest ofiarą. A tak, rzucanie w żużlowca przedmiotami i wyzywanie go sprawia, że jest ofiarą.
A co było z Patrykiem Dudkiem? Przez część rodzimych kibiców okrzyknięty zdrajcą (na szczęście przez drugą część potraktowany normalnie, jak zawodnik, który ma ambicje jeździć w najwyższej klasie rozgrywkowej), przez wielu fanów wyśmiewany i krytykowany za poszukiwania formy na początku sezonu. Musiał się chłopak naczytać, że ten żużel to jednak nie dla niego. Podobne przeboje miał Paweł Przedpełski, który nawet usłyszał „życzliwe” propozycje dotyczące zmiany zawodu. Przedpełski ma przebłyski, Dudek ostatnio wygrał rundę Grand Prix. Czy ci, którzy ich wyzywali, przeprosili? Czy w ogóle przyszło im do głowy, że może w tym sporcie tak po prostu jest, zwłaszcza po rewolucji tłumikowej, że raz na górze, a raz na dnie? Że jak nie trafisz ze sprzętem, to choćbyś był mistrzem jazdy, nic nie zrobisz – z pustego i Salomon nie naleje?
Wisienka na torcie: Piotr Pawlicki. I słuchajcie, niech to będzie jasne: z Piotrem źle się w tym sezonie dzieje. Jego jazda jest agresywna, ale przede wszystkim jest rozpaczliwa. Głupimi ofensywami nadrabia braki w prędkości i w czymś jeszcze, czymś nieuchwytnym, co nie poddaje się technicznej klasyfikacji. To nie moje ani wasze zadanie szukać przyczyn, debatować nad czynnikami sportowymi i pozasportowymi. Ba, to nie moja ani wasza brosz usprawiedliwiać jego bezmyślne ataki i fakt, że kilka razy już w tym sezonie doprowadził tą „rozpaczą” do wypadków (chociaż moim zdaniem sytuacja z Nickim Pedersenem z meczu Zooleszcz GKM-u Grudziądz z Fogo Unią Leszno była stricte torowa i mogłoby do niej dojść z udziałem dowolnego innego zawodnika).
…a milczenie złotem
To co jest „naszym” problemem? „Naszym” zadaniem? Ano to, żeby nie ferować wyroków, a już na pewno nie hejtować. Napisanie „bardzo dobrze, że się połamałeś”, „nie wracaj na tor” to podłość. Albo i więcej – sami nadajcie odpowiednie rzeczy słowo. Życzenie źle albo cieszenie się z cudzej krzywdy, zwłaszcza gdy ten ktoś nie ma na sumieniu tysięcy istnień albo miotu małych dzieci/kotków, generalnie – gdy nie jest szują i zbrodniarzem – to podłość.
Nie rozliczam nikogo z myśli. Pomyśleć się każdemu może i nie zawsze mamy wpływ na to, co nam się pod kopułą uroi. Ale między „pomyślało się” a „napisałem publicznie w internecie, gdzie każdy może moje słowa przeczytać” jest jeszcze parę etapów, które powinny wywołać jakiś proces myślowy. Na przykład taki: po co to piszę? Jaki to ma dać efekt? Komu ma pomóc? Co zmienić w świecie?
Bo wiecie, to że mamy prawo głosu, to jeszcze nie znaczy, że należy z każdą światłą – lub mniej – myślą lecieć na tak zwaną ulicę. Nawet wirtualną. Wiem, niepopularna opinia.
I w sumie jakoś łatwiej mi zrozumieć (ale nie usprawiedliwić) hejterów Czugunowa, na których zadziała psychologia tłumu, którzy byli pod wpływem jakichś gwałtownych emocji i nie zawsze mogli je kontrolować. Ba, zrozumiem nawet domniemanego kibica, który podejdzie do zawodnika i da mu w twarz (wolałabym, żeby się nie zdarzało, wszelako jestem w stanie pojąć, jaki za tym stał ciąg reakcji). Ale pisanie podłości w internecie to już inna skala. No chyba że ktoś nie myśli o tym, co z siebie wyrzuca – nierzadko pod własnym nazwiskiem. Ale wtedy to świadczy tylko o nim.
Fortuna kołem się toczy
Wielką ironią losu w całej tej sytuacji jest fakt, jaka sytuacja była katalizatorem kibicowskiego oburzenia. Mowa o starciu z Nickim Pedersenem. Tym Nickim, którego jeszcze kilka lat temu, jak żużlowa Polska długa i szeroka, wygwizdywano na niemal każdym stadionie, na którym się pojawił. Ten Nicki, parę lat temu „szmaciarz”, „bandyta”, „niech on już kończy karierę”, teraz nagle stał się ulubieńcem tłumu, ostatnim Mohikaninem „dawnego żużla”, jakimś tchnieniem minionej – a jakże, lepszej! – epoki. Dysonans poznawczy jak się patrzy. To znaczy, mnie się patrzy wygodnie, bo ja dysonansu nie mam, to żadna tajemnica, jaką estymą od wielu lat darzę pana Pedersena. Ale z pewnym rozbawieniem zmieszanym z zachwytem obserwuję, jak ludzie, którzy w pamiętnym 2015-2016 (że o 2007 nie wspomnę) twierdzili, że to „psychopata”, któremu „powinno się dożywotnio zabronić startów na żużlu”, stają się piewcami Nickiego.
On się aż tak nie zmienił. Wciąż jest dzikiem, nieprzewidywalnym i nieobliczalnym jak pierwiastek z dwóch, tylko teraz ta nieprzewidywalność ma już inny smak. Człowiek się nie zastanawia „a kogo on wsadzi w dechy” (tak naprawdę lista wsadzonych w dechy nie jest aż tak spektakularnie długa, ale „mądrość tłumu” robi swoje), tylko „ile czasu tym razem zajmie mu powrót po kontuzji”. I modli się, żeby Nicki z tych kontuzji wracał, bo to przecież kozak nad kozaki i ostatni dowód na to, że „stary żużel” nie umarł.
Nicki też dostał swoją porcję hejtu, i to nieraz. Robiono z niego bandytę, który nie tylko nie szanuje kości rywali, ale aktywnie na tych rywali poluje. Wygwizdywano. Wyzywano. Powstawały artykuły-paszkwile, a nawet pseudowywiady, których Pedersen tak naprawdę nie udzielił (na szczęście to już historia, a osoba za to odpowiedzialna dawno temu uznała, że żużlowe dziennikarstwo nie jest dochodową działką). W odległym 2012 atakom podlegała nawet jego ówczesna partnerka. Nicki sprawiał wrażenie, że to po nim spływa – wszyscy chyba kojarzymy demonstracyjne przystawianie dłoni do kasku i napawanie się gwizdami. Ale jak było naprawdę? Co czuł? To wie tylko on.
A ja wiem jedno – że nawet jeśli Nicki miał gdzieś, że wygwizduje go świat, to nie znaczy, że każdy żużlowiec tak ma. A to, że któryś z nich przejmuje się hejtem, nie znaczy, że jest słaby. Znacie takie pojęcie jak victim blaming? Jeszcze się w polszczyźnie nie przyjęło, stąd obcy termin – ono oznacza przerzucanie na ofiarę odpowiedzialności za wyrządzoną jej krzywdę. I kiedy czytam, że ktoś, kto przejmuje się hejtem, nie nadaje się do żużla, bo ma słabą psychikę, coś się we mnie burzy. Bo to kompletne postawienie na głowie porządku. Znowu odniosę się do toksycznych przekonań na temat dzieci w szkole – „ktoś cię dręczy? Nie reaguj, to mu się znudzi”. Czyli to ofiara krzywdy ma wykonać pracę emocjonalną, nie reagować, znaleźć w sobie grubą skórę? To ofiara jest problemem, nie krzywdziciel? A to ciekawe.
Internet wciąż pełny jest takich kompilacji z ostrą jazdą Pedersena
...a polscy kibice długo nie mogli zapomnieć Duńczykowi wypadku Wiesława Jagusia (GP Szwecji 2007)
Stop
Oczywiście, zaraz ktoś powie „a jednorożce w tej bajce były?” „Weź się, Radosz, ogarnij, nie żyjemy w idealnym świecie, hejt jest faktem i trzeba się jakoś dostosować”. Tylko że niezgoda na hejt i piętnowanie go jest jednym z naszych obowiązków jako żużlowej społeczności.
Bo wiecie co? Kiedyś ten hejt znowu doprowadzi do tragedii. Ktoś sobie coś zrobi przez nienawistne komentarze. A my znowu postawimy „świeczki” na Facebooku, trzy dni popłaczemy i zamkniemy temat, może tylko z tą myślą, że „ach, pewnie miał inne problemy”. Być może miał. Ale bycie ofiarą szykan i słyszenie wyzwisk pod swoim adresem, nawet jeśli jest kroplą, to czasem przelewa czarę goryczy. A ci, którzy myślą, że falę przekonania, że można napisać wszystko i wszędzie, powstrzyma dopiero kolejne samobójstwo, to chyba optymiści. Nic się nie zmieni. Świat stanie na kilka dni, może dwa tygodnie. Potem wróci do normalnego-nienormalnego biegu. Bo przecież to, żeby ten czy inny nabywca biletu i stadionowej kiełbasy „wyraził swoje zdanie” jest ważniejsze od komfortu i szeroko pojętego dobrostanu tych, bez których tego sportu by nie było.
Tak właściwie – czekam teraz na krok telewizji. Kolejny. Pierwszy zrobiła z akcją #Hejtstop po tym, jak fala wyzwisk i zwyczajnego ścieku spłynęła na sędziego Krzysztofa Meyzego. Tak, sędzia popełnił błąd w meczu Unii z Apatorem. Ba, powiedziałabym, że wielbłąd. Ale żaden błąd nie przyzwala na takie traktowanie człowieka.
I ta akcja mnie szczerze ucieszyła. Jednocześnie gdzieś z tyłu głowy pojawiła się smutna myśl, bo w tych czasach każdy człowiek jest po trosze pesymistą: „dlaczego mówimy o hejcie dopiero gdy jego ofiarą padł sędzia?”. Dlatego liczę, że tak jak w ostatnim Magazynie PGE Ekstraligi głosy dotyczące wypadku były bardzo stonowane, tak i akcja #hejtstop zatoczy szersze kręgi i obejmie też zawodników. Dziś Piotra Pawlickiego, a jutro… każdego, komu się przyda. W to, że się przyda, niestety nie wątpię.
Natomiast PZM i GKSŻ powinny się zastanowić nad tym, żeby przeznaczyć pewne środki (może te z kar?) na zwiększenie wśród zawodników świadomości tego, jak ważna jest współpraca z psychologiem. I w sytuacjach kryzysowych (niezależnie, czy chodzi o kryzys psychiczny, czy kryzys formy), i tak na co dzień. Wiem, ktoś z was właśnie robi wielkie oczy, bo w końcu żużlowiec to dorosły chłop, ma własną firmę, chyba sam wie, co jest dla niego najlepsze? Cóż, nie zapominajmy, że opieka psychologiczna w naszym kraju to wciąż – niestety – temat tabu budzący opór i przekonanie, iż z kogoś chce się „zrobić wariata”. Żyjemy w Polsce, w tej Polsce, w której pewna sieciówka uznała za doskonały pomysł kampanię reklamową „Mężczyzna nie prosi o pomoc”. Zmiana tego przekonania musi się odbywać w warunkach instytucjonalnych.
A na razie obu poszkodowanym w grudziądzkim wypadku życzę zdrowia i siły na wszystko to, co ich czeka. I żeby szybko* i zdrowo wrócili na tor. Dobrych żużloków nigdy za wielu.
*W przypadku Nickiego: w ogóle. Trzymajcie kciuki za tego dzika, bo kto nam ze starej gwardii zostanie, jak on skończy karierę?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Chcecie zobaczyć żużel, który jest kolorowy, dobry i kochany, a jednocześnie pełen znanych nam emocji? . „Szkołę wyprzedzania” w formie e-booka kupicie już za 14,99 zł [tutaj], ale papierową też dostarczymy wam do domu, a jaką ma ładną okładkę! Natomiast „Czarna książka. Antologia opowiadań żużlowych” [tutaj] oraz „Opowieści na marginesach” [tutaj] są dostępne zupełnie ZA DARMO.
PPS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.