W poprzednim tekście podsumowałem poszczególne rundy Grand Prix, teraz czas na głównych bohaterów tego cyrklu, czyli zawodników. W teorii stawka uczestników była piekielnie, miażdżąco silna. Z czołówki roku 2012 w obsadzie zabrakło jedynie Grigorija Łaguty i Michaela Jepsena Jensena, a i tak w przedsezonowych prognozach wróżono by im co najwyżej walkę o czołową ósemkę. Tyle teoria. Jak naszych Piętnastu Wspaniałych (i Aleš Dryml) wypadło w praktyce? Zapraszam na krótki przegląd.
Jedziemy według klasyfikacji.
Tai Woffinden – najbardziej sensacyjny (i przy okazji najmłodszy) mistrz świata w historii Grand Prix. Jeżeli ktoś postawił na niego kilka stów przed sezonem, teraz prawdopodobnie byczy się gdzieś na Bahamach. I chociaż medale w większości rozdały kontuzje, tytuł dla Taia jest w pełni zasłużony. Przetrwał dwie kontuzje obojczyka, gdziekolwiek się nie pojawił był piekielnie szybki, poza tym, nie da się ukryć, jazdę na motocyklu (a nie tylko starty) opanował wzorowo. Małą rysę na diamencie stanowi „skasowanie” Tomasza Golloba. Tak czy siak – jego sezon i nadzieja dla Wielkiej Brytanii na lepsze żużlowe jutro.
Jarosław Hampel – człowiek-kontrowersja. Tylu samo zwolenników, co przeciwników. Jedni chwalą jego cwaniactwo, profesjonalizm i konsekwencję, inni ganią za ambiwalentne moralnie taktyki stosowane przed startem (na które zaskakująco nabierają się kolejni sędziowie) oraz problemy z wyprzedzaniem na trasie. Co by jednak nie mówić, wygrał w całym sezonie trzy rundy, czyli (do spółki z Emilem) najwięcej z całej stawki. W dodatku ma już na koncie trzy medale IMŚ. Bonusowo – dał radę jako kapitan w Drużynowym Pucharze Świata.
Niels Kristian Iversen – miał taki okres, że jego przeciwnicy w zawodach ligowych mogli zapomnieć o istnieniu cyfry „3”, bowiem wszelkie możliwe zwycięstwa PUK zgarniał dla siebie. Zaskakująco nie przekładało się to na sukcesy w Grand Prix, bowiem dyspozycja Duńczyka w pierwszych rundach była co najwyżej umiarkowana. Gdy wydawało się, że odblokował się w Cardiff, zajmując drugie miejsce – po miesiącu nastąpiła potężna wtopa na własnych śmieciach w Kopenhadze. Druga część sezonu to dla niego niewielka obniżka lotów w ligach i potężny boom w GP. Wygrana w Terenzano, świetna (do półfinału) jazda w Daugavpils, wreszcie absolutnie zdominowany Sztokholm. Tak, to był ten sam PUK, któremu na Jancarzu zaczęto już budować niewielki ołtarz. Miło, że zdobył medal, bowiem od dwóch sezonów stał się absolutnie genialnym żużlowcem, niemniej jednak ciężko nie pozbyć się wrażenia, że w pełni zdrowej obsadzie mógłby o nim jedynie pomarzyć. Przez przeciętny początek sezonu właśnie.
Greg Hancock – jak wino? Raczej jak wyśmienity bourbon. Większość zawodników w wieku 43 lat siedzi w kapciach przed telewizorem, majstruje hobbystycznie przy motocyklach albo udziela się w studiu jako eksperci. Greg jest żużlowcem czynu. Gdy po fatalnym crashu w Bydgoszczy wydawało się, że odechciało mu się żużla na amen, Herbie pokazał wątpiącym przysłowiowy środkowy palec i w końcówce sezonu fruwał jak w mistrzowskim roku 2011. A przy okazji wygrał jedną z rund. Jeżeli Gollob w przyszłym roku nie wygra żadnej, wyczyn Hancocka z Daugavpils zostanie niepobity przez dłuuugi, długi czas. W jednym z wywiadów obiecywał, że zakończy karierę dopiero po Grand Prix w Kalifornii. Trzymam za słowo.
Nicki Pedersen – w porównaniu do poprzedniego sezonu mocny zjazd w dół. Piąte miejsce zyskane wyłącznie dzięki kontuzjom Turbo Twins i Emila. Więcej chaosu niż skuteczności, więcej frustracji niż sukcesów. Trzy trzecie miejsca przez cały sezon to wszystko, na co w tym roku było stać niesfornego Duńczyka. Nie mówię, że jego czas się kończy, ale obawiam się, że wszystko, co najlepsze, ma już za sobą.
Emil Sajfutdinow – co tu dużo rzec – brak medalu dla Rosjanina jest dziejową niesprawiedliwością. Przez większość sezonu murowany kandydat do złota. Trzy rundy wygrane w FENOMENALNYM stylu. Dramat rodzinny. A potem kontuzja, jedna (Częstochowa), druga (Kopenhaga) i wreszcie, jako gwóźdź do trumny, trzecia, toruńska. I choć słabszych występach w Terenzano i Daugavpils złoto przestało wydawać się takie pewne, srebro miał jak w banku. Niestety, banki czasem bankrutują. Oby w następnym sezonie los zwrócił Emilowi to, co w tym mu zabrał.
Matej Žagar – to jest dopiero ciekawy przypadek. Co prawda na swoje pierwsze zwycięstwo w GP się nie doczekał, ale w kilku rundach pokazał speedway z najwyżej półki. Z drugiej strony – w Cardiff i Toruniu osiągnął najniższą. Chyba najbardziej nierówny zawodnik w stawce. Ostatecznie wynik nieco ponad stan. Przy „normalnym” przebiegu sezonu miałby dziesiąte miejsce.
Darcy Ward – można go lubić, można nie, ale umówmy się: ostatnim tak świeżym powiewem w stawce był Emil Sajfutdinow 4 lata temu. Darcy niejednokrotnie ratował atrakcyjność całych zawodów, wyprzedzając tam, gdzie inni tracili pozycje. Brał udział chyba we wszystkich najlepszych biegach sezonu. Poza tym, jako jedyny w żadnym odjechanym turnieju nie zszedł poniżej 10 punktów. Średnią na rundę – po odjęciu Goeteborga – ma wyższą, niż Woffinden. Gdyby zaliczył te 4 brakujące rundy, być może nie zdobyłby tytułu, ale z pewnością do ostatniego biegu walczyłby o medal. Tomek Lorek opisując świrniętego Australijczyka konsekwentnie używa słowa „wirtuoz”. Nic dodać, nic ująć.
Tomasz Gollob – główny konkurent Zagara do miana najbardziej chimerycznego zawodnika w stawce. Obecnie mało kto pamięta, że jeszcze po trzeciej rundzie był liderem całego cyklu. Później przyszły chude (notabene) miesiące. W sześciu kolejnych rundach marne 33 punkty. I gdy po odżyciu w Krsko wydawało się, że sezon nie jest do końca stracony, nadszedł Sztokholm, który – rękami Woffindena – udowodnił, że jednak jest. Tomek, wróć jeszcze. Nie kończ w ten sposób. Przyjmij Dziką Kartę i wjedź po bandzie w następny sezon. Oby w pełnym zdrowiu i oby na przelotowych tłumikach, skoro twierdzisz, że Ci się przydadzą.
Krzysztof Kasprzak – poza kompromitacją w Bydgoszczy – miła niespodzianka. Rundami w Pradze i Cardiff przekonał niedowiarków, którzy wątpili w jego ambicję na torze. Miewał też słabsze momenty, ale ogólnie trzymał poziom i w porównaniu do innych „tych trzecich” reprezentujących Polskę w GP (jak Chrzanowski czy Protasiewicz) wypadł bardzo przyzwoicie. Szkoda by było, gdyby zabrakło go w przyszłym roku. Na szczęście, dzięki zaliczonemu „czelendżowi” w Poole nie musimy się o to martwić.
Fredrik Lindgren – dziwna sprawa z tym Fredką. Ewidentnie potrafi jeździć, ma technikę, umie wyprzedzać, a jednak… pod względem wyników to jeden z najbardziej bezbarwnych zawodników w stawce. Zawsze na te 5, 6, 7 punktów. Półfinał od wielkiego dzwonu, finał raz na ruski rok. Przydałby mu się rok przerwy, niestety, włodarze cyklu zadecydowali inaczej. Niech zatem w 2014 okazjonalny wąsacz udowodni mi, że się mylę.
Chris Holder – Mistrz Świata wszedł w sezon z umiarkowanym impetem, w początkowych rundach będąc karconym przez swojego młodszego o 5 lat „bliźniaka”. Z każdą rundą rozkręcał się coraz bardziej i gdy wydawało się, że zgłasza akces do walki o medale, przyszedł ten nieszczęsny wypadek w Coventry. Król pechowców tegorocznego sezonu. Co tu dużo mówić – zdrowia, zdrowia, zdrowia. Chcę zobaczyć Chrisa już w Auckland. Non-negotiable.
Andreas Jonsson – w czerwcu otrzymał ode mnie statuetkę Gożółwia dla „Największego pozoranta w stawce”. Sezon dojechał do końca, a mi pozostaje podpisać się pod własnym wyrokiem. W porządku, opuścił dwa turnieje przez wypadek w Kopenhadze, ale czy one cokolwiek by zmieniły? Aż nie chce się wierzyć, że ten zawodnik zaledwie dwa lata temu zdobył wicemistrzostwo świata. Potencjał na wygrywanie wciąż ma, ale ostatnimi czasy absolutnie nie potrafi go wykorzystać. Stałą Dzika Kartę otrzymał raczej za zasługi. I w ramach ostatniej szansy. Jeśli się nie sprawdzi – oby ostatni raz.
Martin Vaculík – Jonssonowi do zjazdu na sam dół stawki wystarczyły dwa sezony, Vaculikowi – jeden. Lubię gościa, ale jeśli słyszę, jak po jednym sezonie w stawce twierdzi, że „odechciało mu się Grand Prix na dłuższy czas”, to sorry, ale tam są drzwi. W 2012 zachwycał. W 2013 raczej rozśmieszał. To wciąż dobry zawodnik, co udowodnił chociażby w SEC, ale widocznie, wbrew temu, co wydawało się rok temu, Grand Prix to nie jego broszka.
Antonio Lindbaeck – ostatni z wielkich, ale za to NAJWIĘKSZY ze spadków. Lindbaeck 2012 a 2013 to dwaj całkowicie różni zawodnicy pod tym samym kevlarem. Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Miał walczyć o medal. Walczył o to, by nie być dublowanym. ADHD? Czy to naprawdę jest poważne usprawiedliwienie? Brazylijski Szwed byłby zdecydowanie najmniej pozytywną postacią całego cyklu, gdyby nie…
Aleš Dryml – wiem, że to rezerwowy, wiem, że to nie jego wina, że inni się łamali i musiałem go oglądać i wiem, że odstaje umiejętnościami i w zasadzie to co on biedny może zrobić. W obliczu całej tej wiedzy chcę wygłosić tylko jedno zdanie – NIGDY WIĘCEJ nie chcę oglądać tego zawodnika w jakikolwiek turnieju Grand Prix. Dziękuję.
Żeby jednak nie kończyć tekstu Drymlem (nie zasłużył), wspomnę jeszcze o jednej rzeczy. Zaskakująco słabo w tegorocznych turniejach prezentowały się Dzikie Karty. Poza dwoma chlubnymi wyjątkami w postaciach Lebiediewa i (zwłaszcza) Miedzińskiego, żaden z dziewięciu (bo MJJ jechał dwa razy) pozostałych „dzikusów” nie zakwalifikował się nawet do półfinału! Dwa lata temu ktoś, bodaj Tony Ollson, zapowiedział, że Dzikie Karty w celu podniesienia poziomu niekoniecznie będą trafiały do reprezentantów gospodarza turnieju. Pomysł najwidoczniej umarł śmiercią tragiczną. Oglądanie Condy, Bunyana czy Covattiego oczywiście można traktować w kategoriach ciekawostki, no ale szanujmy się. Albo robimy Mistrzostwa Świata, albo turniej towarzyski o Puchar Sołtysa. Chociaż nawet sołtys widząc obsadę biegu 20 w Sztokholmie mógłby poczuć się urażony.
I tym optymistycznym akcentem… chociaż nie, wspomnieniem tego biegu też nie zakończę, bez przesady. Na sam koniec wyrażę zatem głęboką prośbę, by stałe Dzikie Karty, czyli Gollob, Holder, Jonsson i Lindgren, udowodniły, że nominacja każdego z nich była słuszna, a brak Griszy Łaguty w stawce nie okazał się zanadto odczuwalny. Oraz by żaden z zawodników nie zaliczył tak spektakularnego spadku formy jak Vaculík czy Lindbaeck, a przede wszystkim, by o przyszłorocznej klasyfikacji nie decydowały kontuzje i by na sam koniec medale zawisły na szyjach tych, którzy w przebiegu całego sezonu najbardziej na to zasłużą.
Bądź wola moja.
Marcin Kuźbicki