Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, można niechybnie dojść do wniosku, że Grand Prix w Warszawie z roku na rok coraz bardziej przypomina Eurowizję. I to nie tylko dlatego, że te dwie imprezy od trzech lat konsekwentnie pokrywają się terminami.
Związek toksyczny i radziecki
Problem jest głębszej natury. Eurowizja to taki konkurs, na który człowiek czeka, czeka mimo wszystko, chociaż wie, że połowy piosenek nie da się słuchać, nadto zaś istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że to jedna z nich wygra. Piosenka, której naprawdę życzyłam zwycięstwa, ostatnio wygrała blisko dekadę temu. Z roku na rok gust społeczny rozjeżdża się coraz bardziej z gustem osobistym, zresztą nie tylko mnie – a mimo to, mając świadomość ostatecznego rozczarowana, i tak konsekwentnie oglądam rok w rok te eurowizyjne popisy. I nie jestem z tym problemem sama.
Podobnie jest z Grand Prix w Warszawie, to już chyba jednostka chorobowa. Wiesz, że ta stolica ma do zaoferowania głównie duży stadion (a ile można się zachwycać dużym stadionem), że tor będzie dziurawy, zawody albo kalekie, albo nudne, że organizatorzy znowu odstawią jakieś dziwne harce z miasteczkiem kibica (w tym roku wyprowadzili je niemalże do Sochaczewa), że piwo będzie absurdalnie drogie (11 zł za 0,4 litra produktu piwopodobnego), program podobnie (i w cenie programu nadal nie ma korekty - można się z niego dowiedzieć między innymi, że Bydgoszcz leży w Rosji), i że wrócisz do domu o jakiejś abstrakcyjnej porze, bo wylądujesz w korku na autostradzie. A mimo to jedziesz na te zawody. I powtarzasz na trybunach, że ten tor wcale nie jest taki zły, bo w Göteborgu w 2008 był gorszy. W 2015 natomiast zawody w Warszawie były jeszcze dłuższe, koszmarnie złe, zakończone „protestem w toalecie” i wygrał je… kto je właściwie wygrał?
Nie, nie odpowiadajcie. To było pytanie retoryczne. O tym, że był to Matej Žagar, przypominam sobie przy każdym turnieju na torze czasowym. Słoweniec za każdym razem na takim torze sprawia wrażenie człowieka, który może wygrać, jak zła nie byłaby w danym momencie jego forma.
W każdym razie w obu tych przypadkach i wiem, że ten związek się dobrze nie skończy, i nie umiem go zerwać. Typowa toksyczna relacja, ale przynajmniej jest materiał na felieton: z warszawskich wrażeń można zrobić toplistę, jak punktacja na Eurowizji. Tym, którzy konkursu pieśni i tańca nie trawią i nie oglądają, wyjaśniam pokrótce: na Eurowizji każdy kraj głosuje na innych reprezentantów, przyznając dziesięciu najlepszym zdaniem jego mieszkańców występom odpowiednio 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 10 i 12 punktów. Takoż i ja wypunktuję godne zapamiętania zjawiska i ludzi, którzy uczynili to* Grand Prix wyjątkowym przeżyciem.
Jeden punkt dla… kolekcjonera alfabetu, Jasona Doyle’a
Mistrz świata 2017 nie ma lekko. Nie dość, że nikt nie zdejmował zasady „bij mistrza”, to jeszcze zanim ktokolwiek mógł go pobić, Doyle pobił się sam wykluczeniem na początek sezonu. Cóż, jest w tym jakaś logika, bo po tak koszmarnym otwarciu może być już tylko lepiej. Nie żeby w Warszawie było szczególnie dobrze – Australijczyk niby pokazał, że nie zapomniał, jak się jeździ, ale chciał aż za mocno, toteż cieniem na jego występie położyła się kolejna literka, tym razem „t” jak taśma. Doyle może się jedynie pocieszać, że w sobotę faktycznie dotknął istniejącej taśmy, a nie został wykluczony za wjechanie w domniemaną, jak to miało miejsce w owym niezwykłym roku 2015.
Dwa punkty dla… Krzysztofa Kasprzaka (ale tylko za dwa biegi)
Należałam do tego grona, które raczej kręciło nosem na „dziką kartę” dla zawodnika Stali. „Dzikus” za zasługi ma sens w krajach, w których dużych żużlowych imprez jest nie za wiele, w Czechach czy na Łotwie, może nawet w Szwecji, gdy akurat ani Jonssona, ani Lindbäcka nie ma w cyklu. Ale w Polsce? Przy naszej szerokiej kadrze zdolnych juniorów? Przy Grand Prix w Gorzowie, gdzie Kasprzak jeździ na co dzień?
Pierwsze dwie serie w wykonaniu Kasprzaka wydawały się zamykać usta malkontentom. Na trudnym, niebezpiecznym torze jechał jak z nut… No, przynajmniej dopóki nie natknął się na zdeterminowanego Emila Sajfutdinowa, którego trzeba było koniecznie zablokować. Nie dość, że Kasprzak wsadził Rosjanina w bandę (zapomniawszy, że trzeba skręcić, jak to potem w mediach społecznościowych skomentował Michelsen, a powtórzył sam Sajfutdinow), to jeszcze banda się popsuła. Kasprzak też się popsuł, bo po wykluczeniu w dwóch biegach przywiózł raptem punkt i do finału nie awansował. A miało być tak pięknie!
Trzy punkty dla… rezerw toru
To jest sezon rezerwowych, bez cienia wątpliwości. Pamiętacie Ilję Czałowa w półfinale SEC w Bałakowie? Wygrał z rezerwy całe zawody po tym, jak do Polski na mecz ewakuował się Grzegorz Zengota. A Woryna w SEC Challenge? Żeby nie taśma w pierwszym biegu, mógłby sporo namieszać w stawce.
Rezerwowi w Warszawie też by namieszali, gdyby mieli więcej okazji. I Drabik, i Smektała nie dostali może zbyt wielu szans na zaprezentowanie się w akcji, ale kiedy już się prezentowali to tak, że nie mieli się czego wstydzić. Przyszłość polskiego i światowego żużla ma się dobrze. Czekamy, aż to oni zaczną dostawać dzikie karty i jechać jak Kasprzak w dwóch pierwszych seriach.
Cztery punkty, więcej niż za jeden wyścig, dla… sędziego
Jesper Steentoft zasłużył na zadedykowanie mu tego fragmentu z „Kiler-ów 2-óch”, w którym Siara mówi do Wąskiego „jak ty mnie zaimponowałeś w tej chwili”. Nie miał łatwego zadania – co chwilę ktoś kradł start albo chciał wywieźć rywala i wywoził za mocno, albo też niby nie dotykał taśmy, ale jednak dotykał… Duńczyk z decyzjami się nie spieszył, szczególnie w przypadku Doyle’a i jego taśmy – i pewnej obawy, że do wykluczenia nadaje się też Artiom Łaguta, za to samo przewinienie – ale gdy już je podejmował, były słuszne. Gdybym nie sprawdziła nazwiska arbitra przed zawodami, nie pamiętałabym w ogóle, kto to sędziował – w końcu po co sprawdzać dane osobowe funkcyjnego, do którego pracy nie ma się żadnych zastrzeżeń?
Pięć punktów, czyli nie ma wstydu, dostaje… dmuchana banda
Najdzielniejsza kobieta na torze. Przetrwała szukających na niej prędkości zawodników, nie ugięła się pod presją zdeterminowanych żużlowców, starała się nie pękać, a jak już się poturbowała, szybko wróciła do formy. Panie i panowie, czapki z głów! To nie byle jaka banda, co to się każe naprawiać przez pół godziny, tylko zaiste „Banda na medal” (lokowanie produktu absolutnie przypadkowe).
Sześć punktów, z którymi czasem da się wejść do półfinału, dla… atomowych silników
Pobliskie elektrownie atomowe powinny sprawdzić, czy nic z nich nie zniknęło, bo to, na czym jeździli Lindgren i Łaguta, z całą pewnością mogłoby posłużyć do wytwarzania energii jądrowej. Obaj zawodnicy mają głowy na karku - myślę, że bez głów mogliby być niezdolni do jazdy - nie brakuje im techniki ani sportowego sprytu, ale oprócz tego imponowali diabelnie szybkimi maszynami. Łaguta wyraźnie odkurzył sprzęt z ubiegłego roku, dzięki któremu w tym czasie, kiedy inni żużlowcy byli jeszcze na starcie, on już zaczynał drugie okrążenie. Lindgren ma motocykle tegoroczne, te, co go na nich tylko Pawlicki i Pedersen byli w stanie dopaść. Z ich motocyklami umawialiby się wszyscy w środowisku, niezależnie od płci, orientacji i poglądów politycznych. Jednak jak się okazało, forma i diablo szybki sprzęt to było tego wieczoru za mało na zwycięstwo.
Siedem punktów dla… poobijanych i sponiewieranych
Jest taki turniej w mojej pamięci - pamiętam go, jakby był wczoraj, mimo że wszelkimi sposobami próbowałam zapomnieć. Göteborg 2013. Na podium Emil Sajfutdinow, Chris Holder i Nicki Pedersen. Niby nic niezwykłego jak na tamte czasy. Tylko że pierwszemu z nich właśnie zmarł ojciec, drugi musiał patrzeć tego wieczoru, jak kontuzję łapie jego przyjaciel, a trzeci sam dopiero co się kontuzjował i tylko siłą rozpędu dojechał do finału. Zawody jak z koszmaru.
Przypomina mi się to Grand Prix za każdym razem, kiedy na jakimś turnieju widzę czyjąś heroiczną walkę już nie z rywalami i z torem, a z własnymi słabościami. Potłuczony Patryk Dudek dobrnął do półfinału i nawet nie dał po sobie poznać, że boli - i jak bardzo boli. Sajfutdinow po kolizji z Kasprzakiem wygrał atakiem na ostatnim łuku, potem w półfinale nie zmieścił się tylko przez zbyt małą liczbę zwycięstw – i dopiero po zawodach przyznał, jak bardzo był obolały. Cud, że nic sobie nie złamał. Jeszcze większy cud, że całą tę zawieruchę przetrwał Pedersen. Wyszedł na start z kontuzją, ale przecież w meczu Unii Tarnów też jechał z kontuzją i prawie zrobił komplet. W Warszawie było gorzej. Ból Pedersena odczuwali chyba nawet kibice na górnej trybunie. Ale Dzik nikogo nie pociągnął za sobą w otchłań, sam walczył, sam odpuszczał, sam upadał, sam wreszcie wycofał się, ale dopiero przed ostatnią serią startów, po upadku, kiedy widać było, że już nie tylko o palec chodzi. Pedersen to dziś tykająca bomba z zupełnie innych niż zwykle powodów - wystarczy, że wpadnie w bandę nie tak jak trzeba, i może skończyć się nie tylko jego kariera, ale i pełna sprawność. I chciałoby się, żeby już odpuścił, nikomu nie udowadniał, że jest wielki, udowodnił to ostatnimi niemal dwiema dekadami… ale wyobrażacie sobie żużel bez tego człowieka? Bo ja nie. Będzie strasznie pusto.
Osiem punktów dla… oprawy muzycznej
Naczytałam się krytyki pod adresem didżeja i nie rozumiem jej ni w ząb. Miały być hity do bawienia się, miała być muzyka, przy której będzie się cały stadion gibać, by pojawić się w zakoszonym z dyscyplin innych „dance cam”. Były wszystkie piosenki, które można krzyczeć wspólnie w pięćdziesiąt tysięcy gardeł (minus obcokrajowcy, dla których to był bardzo uroczy folklor), wszystkie cykady na moich kawałkach podłogi w Zakopanem w bałkańskich rytmach, kiedy nikt się nie bawi i wszyscy się nudzą. Było trochę retrohitów sprzed kilku sezonów, w językach, które mało kto zna, ale i tak wszyscy śpiewają proste teksty. I nie było Eurowizji, co jest całkiem dobrym objawem – po co puszczać piosenki z Eurowizji, kiedy wystarczy, że kibice włączą na telefonie transmisję z samej Eurowizji?
Acz przyznaję, nadal rozczula mnie didżej na stadionie w Lesznie, który konsekwentnie raczy kibiców eurowizyjnym miksem, w tym roku duńskimi wikingami. Ale to już folklor na poziomie lokalnym.
Dziesięć punktów otrzymują… czołgiści!
Nie ci, co u Kaczmarskiego „strzelać do ludzi nie chcieli”. „Czołgistami” roboczo zostali nazwani ci, co się „czołgali” ku półfinałom – chociażby Dudek. Dudek w ogóle jest w tym Grand Prix cały znienacka. W zeszłym sezonie Janowski, Zmarzlik i Pawlicki mieli momenty, kiedy strzelali niczym fajerwerki, a Dudek powoli, miarowo, ale konsekwentnie szedł do celu za ich plecami i to on doszedł do medalu, w dodatku srebrnego. W Warszawie zabrakło awansu do finału, by zawody wyglądały jak streszczenie kariery w Grand Prix zielonogórskiego asa. Dudek zaczął nieśmiało, niepewnie wręcz, ale kolekcjonował punkty, by awans do półfinału przypieczętować zwycięstwem w ostatniej serii. Nie zdziwię się, jak będzie tę sztukę ze zbieraniem dwójek i nieangażowaniem się w batalie powtarzać, aż do skutku. Medalowego? Wszystko możliwe.
Powolutku po swoje szedł też Tai Woffinden, który na początku zawodów nie szalał, ale rozkręcał się z biegu na bieg, by osiągnąć szczyt w finale. Gdy wszyscy myśleli, że wygra Lindgren (przed ostatnim wyścigiem), Łaguta (tuż po starcie), Janowski (kiedy Łaguta się pogubił), Tai szykował swój atak i pozycji ostatecznie nie oddał.
Strzeżcie się czołgistów. Wprawdzie mój nos mówił mi jeszcze na początku miesiąca, że zwycięzca pierwszej rundy nie zostanie w tym roku mistrzem świata, ale nikt nie mówił, że mam węch psa gończego.
Dwanaście punktów dla Azerbejdża… w sensie, dla atmosfery!
Ten toksyczny i radziecki związek osładza fakt, że Grand Prix w Warszawie to przeżycie niemal mistyczne. Zbiera się cały kościół wyznawców ŻUŻLA, wspólnie śpiewa hymn, wspólnie pozdrawia zawodników, brzęczy niczym rozgrzany ul, migruje między seriami startów do wodopoju i tam, gdzie się chodzi po wodopoju, samoorganizuje się… Religioznawcy zajmujący się badaniem rytualnej strony sportu definitywnie powinni wpaść do Warszawy, jeśli organizatorzy nie zakończą tej słodko-gorzkiej historii na czterech turniejach. Jest tłoczno, głośno i magicznie, a kiedy do tego mamy otwarty dach i gwiaździste niebo nad nami, ten turniej wydaje się wręcz nierealny. Tak nierealny, że to, co dzieje się na torze, czasem schodzi na dalszy plan. Można zamknąć oczy i po prostu chłonąć atmosferę, grzać się cudzym ciepłem, słuchać pokrzykiwań kibiców i czuć, że może różnimy się barwami, ulubieńcami i wszystkim innym, ale jesteśmy jedną wielką, pokręconą speedwayową rodziną.
Jeśli chodzi o sportową stronę Warszawy, ja po tym turnieju wiem jeszcze mniej niż przed nim. Ale wiem też, że warto kochać żużel dla tej magii, kiedy kilkadziesiąt tysięcy wspólnie wywrzaskuje hymn i kiedy hymn Polski przez krótką chwilę jest Hymnem Wszechżużla.
Joanna Krystyna Radosz
*Informacja dla niepewnych językowo: Grand Prix w języku polskim jest rodzaju żeńskiego LUB nijakiego. Przy czym chyba większość z nas odruchowo napisze raczej „to Grand Prix” niż „ta Grand Prix”, prawda?
PS: Chcecie więcej ode mnie? Szukajcie Czarnej książki. Zostać mistrzem - fikcyjni bohaterowie, fikcyjne wyścigi, ale prawdziwe emocje. Czasem fikcja też pachnie rzeczywistością. Zapraszam też na bloga wszystkoczarne.pl po opowieści zmyślone i prawdziwe, trochę humoru i dużo żużla.